Są gitarzyści, którzy grają szybko, ja akurat gram wolno - John Scofield

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Zwykło się mówić, że współczesna jazzowa gitara dochowała się swojej Świętej Trójcy. Że jest w tym gronie Pat Metheny to wiadomo, bo jak miałoby go nie być skoro będąc wyśmienitym muzykiem i to spoza dziedziny muzyki popularnej doczekał się iście popowej sławy. Zagwarantowane w tej grupie miejsce ma także Bill Frisell, bo ostatecznie jest jednym z najbardziej oryginalnych gitarzystów w historii, któremu udało się stworzyć własny język bez podejmowania decyzji któremu muzycznemu rodzajowi będzie wierny. Jest też trzecia wielka postać tej dziedziny, jedyny, który odebrał namaszczenie wprost z rąk samego Milesa Davisa. To nie kto inny jak John Scofield.

Do Davisa trafił w 1983 roku. Nagrał z Milesem trzy płyty, ale za to jakie! „Decoy”, „Star People” i „You Are Under Arrest”. Dla polskich słuchaczy tym bardziej ważne, że właśnie w tym roku Davis przywiózł swój olśniewający elektryczny, funkowy band do zduszonej Stanem Wojennym Warszawy. To było święto, a John Scofield był jego częścią, choć oczy wszystkich chyba zwrócone były na Davisa, ale to on był filarem zespołu. Pisał dla niego muzykę i w sporej myślę części odpowiedzialny był za jego brzmienie. Takiego też Johna Scofielda poznaliśmy. Muzyka o mocno bluesowo-rockowym brzmieniu, który jeszcze głośno wypowiadał się, że przeszłością jazzu jest nie jakieś tam akustyczne gitarowe pitolenie tylko soczysty, jędrny funk, którego efektowna rytmika poniesie jazz w przyszłość. W jakiejś mierze miał rację, a na jej potwierdzenie nagrywał już pod własnym nazwiskiem kolejne doskonale przyjmowane przez krytykę, i co ważniejsze przez słuchaczy albumy. Chwilkę po tym jak zaistniał w Davisowskim bandzie, nakładem nieistniejącej już Grammavision Records ukazały się albumy przełomowe w jego karierze. Wszystko zaczęło się od „Still Warm” – do dziś jednej z najwyżej cenionych Scofieldowskich płyt. Don Grolnick zasiadł za syntezatorami, a w sekcji rytmicznej Darryl Jones doskonały gitarzysta basowy grający dziś z Rolling Stones i Omar Hakim na perkusji, który musiał być dobry skoro oko miał na niego sam Joe Zawinul montujący kolejne wcielenie słynnej Weather Report.

Nadszedł sukces przez niego samego, ale także i przez wszystkich chyba oczekiwany, bo kto gra z Milesem ten robi karierę. Z perspektywy rozpędu jakiego nabrała kariera Scofielda od czasu angażu u Milesa, rzadko pamiętamy, że wielki Sco nie wziął się z ulicy i jeszcze w latach 70. Nagrywał znakomite płyty. Wśród nich nagrane dla ENJA Records „Out Of The Light” oraz triowa „Shinola” z początku lat 80., na której bodaj pierwszy raz potkał się z wielkim jazzowym gitarzystą basowym Stevem Swallowem. Ta przyjaźń jak sądzę i muzyczna, i taka czysto ludzka przetrwała dekady i trwa do dziś, bo trio Johna Scofielda właśnie ze Swallowem, regularnie powraca na wielką jazzową scenę i za niedługo już odwiedzi tegoroczną edycję Palm Jazz Festival.

Na przełomie lat 80. I 90. John Scofield, przy udziale wielu świetnych muzyków stał się jazzową gwiazdą, a krytyka spoglądała na jego działania niezwykle przyjaznym okiem upatrując w nim nawet niekiedy postaci mogącej poprowadzić jazz w nowymi ściezkami. Nic w tym dziwnego, rozkochany w rhythm and bluesie, mający na koncie współprace z Charlesem Mingusem, Gerry Mulliganem, Gary Burtonem, Markiem Johnsonem czy Davem Liebmanem, certyfikat davisowski oraz dobre wykształcenie nabyte w Berkley College Of Music, Scofield nadawał się na przewodnika, tym bardziej, że miał jasny pogląd na to jak powinien brzmieć nowoczesny jazz.

Zaskoczeniem więc było sporym, gdy ten piewca nowoczesności i funkujący heros ogłosił, że nie tak dawno uwielbiany funk się skończył i jest niczym innym niż ślepą uliczką, którą dalsze podążanie to niemal artystyczne samobójstwo. Skoro tak to co jest rozwiązaniem artystycznego węzła gordyjskiego? Rozwiązanie banalne i jak się okazało skuteczne na tyle, aby przez znaczną lat 90. Działać i wprowadzić Scofielda do grona największych gwiazd jazzowej sceny. Jeśli funk i muzyka na prąd nie działa to powróćmy do brzmień akustycznych. Nie zabrzmi kontrabas, perkusja zaswinguje, a z przodu obok w roli front mana nie zaistnieje saksofon tenorowy i najlepiej niech będzie to saksofon Joe Lovano. Tak kwartety Scofielda z Lovano stały się przebojem. Zwyciężały we wszystkich chyba ankietach na jazzowe combo roku, a Lovano i Scofield co roku odbierali główną nagrodę w kategorii najlepszy saksofonista i gitarzysta jazzowy. Nie było szans nie podziwiać brzmienia tego bandu. Szerokie brzmienie tenoru Lovano, olśniewająca narracyjność dialogów pomiędzy nim i Scofieldem, który zdaniem wielu fanów i krytyków właśnie w tym okresie wypracował najbardziej charakterystyczne i rozpoznawane brzmienie swojej gitary oraz ogromnie inspirująca praca sekcji rytmicznej  sprawiło, że scofieldowski kwartet traktowany był niemal jak wzorzec akustycznego combo. W tym okresie Sco nagrywał dla legendarnej Blue Note, plejadą jazzowych znakomitości Charlie Hadenem, Jackiem Dejohnettem, Eddie Harrisem, Joeyem Barronem. Wtedy też powstały m.in. takie płyty jak „Time on My Hands”, „Hand Jive” „Meant To Be” czy dwa fonograficzne smakołyki „Grace Under Preasure” z Billem Frisellem i „I Can’t See Your Home From Here” z Patem Metheny.

Niewątpliwie pięknym zwieńczeniem tego okresu jest płyta „Groove Elation”, na której Scofield przypomniał sobie, że nie tylko małe kameralne combo może być sposobem prezentacji własnych brzmieniowych i kompozytorskich predyspozycji. Wzbogacony o sekcję dęta skład z tubistą Howardem Johnsonem, trębaczem grającym także na flugelhornie Randym Breckerem, Billym Brewsem na saksofonach i flecie oraz słynnym wirtuozem puzony Stevem Turre nadał muzyce gitarzysty nowego brzmienia i nowego rozmachu, tym bardziej, że sam Scofieldem sięgnął nie tylko po gitarę elektryczną ale także i jej akustyczną siostrę.

Jeżeli ktoś pomyślał, że być może taka właśnie będzie jego dalsza droga to… i miał rację i pewnie zarazem zdziwił się trochę. Kolejne płytowe wcielenie, jakże szkoda, że nigdy nie mielimy okazji posłuchać go w Polsce na żywo, przybrało jeszcze bardziej niezwykły wymiar. Płyta „Quiet” objawiła nam  bodaj do dziś najbardziej kameralną stronę wrażliwości gitarzysty. Brzmienie klasycznej gitary z nylonowymi, ciemno i czysto brzmiącymi strunami wsparte zostało przez starych znajomych Billa Stewarta – perkusja i Steve’a Swallowa – gitara basowa, jeszcze bardziej rozbudowana sekcja dęta, nawet o klarnet basowy i waltornię stworzyła wyjątkowej urody harmonię, a nad całością rozbrzmiewał wiadomo cudowny głos saksofonu samego Wayne’a Shortera.

W taki sposób John Scofield zawarł nowe fonograficzne małżeństwo ze słynną Verve Music Group. I w tym przypadku związek okazał się długi (11 lat), stabilny, choć obfitujący w różne stylistyczne zakręty. To właśnie wtedy powstały na powrót funkowe płyty z triem Medeski Martin & Wood, muzykami z Sex Mob, Soul Coughing, Deep Banana Blackout, zaskakujące nowoczesnością fusion albumy „Uberjam” i „Up All NIght”. Z drugiej strony albumy poświęcone pamięci Raya Charlesa „That’s What i Say” czy estetyce gospel „Piety Street”, a także koncertowy EnRoute nagrany ze wspomnianym już triem Stewart / Swallow.

Ten kierunek, będący prawdę powiedziawszy zadziwiającą wielokierunkowością utrzymywał się także kiedy po raz kolejny Scofield zmienił barwy firmowe i związał się z Emarcy Records. Do katalogu doszło nawet przedsięwzięcie wielkoorkiestrowe, gdzie za pulpitem dyrygenckim stanął dawny kolega Vince Mendoza by poprowadzić Scofieldowi słynną Metropole Orchestra.

Działo się więc dużo i cokolwiek by się nie działo John Scofield zawsze jaśniał sławą gitarowego giganta, którego grą jedni się ekscytowali, twierdząc, że jest tak fascynująca, jak scena pościgu z Francuskiego Łącznika. Inni po prostu podziwiali ją w niemym bez mała zachwycie, a jeszcze inni zdumieni zadawali naiwne cokolwiek pytania: Jak to jest, że nigdy nie zagrałeś takiej prawdziwiej gitarowej frazy, która pokazałby że umiesz grać szybko jak najwięksi wymiatacze? Wtedy Scofield, pewnie jeden z najmądrzejszych muzyków swojego pokolenia z rozbrajającą szczerością odpowiadał „Cóż są gitarzyści, którzy grają szybko, ja akurat gram wolno”.