Tim Berne - człowiek o złożonej osobowości.

Autor: 
Kajetan Prochyra
Zdjęcie: 

Niemal dwumetrowy, potężny, zarośnięty mężczyzna siedzi, choć właściwie już leży rozwalony w głębokim fotelu, nogi opierając o blat niskiego stolika. Nie mówi zbyt dużo. Jest życzliwy, ale nie przepuszcza okazji na cięty, sarkastyczny dowcip. Tak zapamiętałem moje kuluarowe spotkanie z Tim'em Berne'm, jednym z najważniejszych saksofonistów i muzycznych osobowości nowojorskiej sceny downtown. Kiedy jednak Berne wyszedł na scenę Bielskiego Domu Kultury, podczas Jazzowej Jesieni w 2011 roku, od pierwszych tonów słychać było jego klasę, styl, zadziorność i wyobraźnie. Nie spodziewałem się jednak, że jego autorski debiut w wydawnictwie ECM przyniesie muzykę tak delikatną, a jednocześnie szalenie złożoną; pełną harmonii a za razem nieoczywistą, skomponowaną z niezwykłym pietyzmem, a przy tym tworzącą ogromną przestrzeń dla swobodnej improwizacji każdego z członków zespołu. Gdy pytam go o ten dysonans, miedzy jego językiem ciała a muzyką Berne śmiejąc się odparł pobłażliwie: Wiesz, mam złożoną osobowość.

Gdy próbuję dopytywać go o inspiracje w tworzeniu tego niezwykłego świata dźwięków odpowiada krótko: To moja praca. Ja piszę muzykę. Przekładam mój smak, gust na kompozycje. Nie wydaje mi się by ta płyta różniła się w sposób znaczący od tego, co robiłem przez ostatnie 20-30 lat. Coś się jednak zmieniło, bo choć Tim Berne jest na scenie nie od dziś, to właśnie album "Snakeoil" trafił do zestawienia The Best in New Jazz największego na świecie sklepu muzycznego świata - iTunes.com. 58 letni awangardzista znalazł się tam obok jazzowych gwiazd popkultury Esperanzy Spalding, Roberta Glaspera, czy równie młodego, misowatego wokalisty Gregory'ego Pottera.

Do studia nagraniowego Tim Berne wszedł jako leader po raz pierwszy od 8 lat. Zamiast produkować nagranie samemu, w swoim wydawnictwie Screwgun, podpisał kontrakt z jednym z najważniejszych jazzowych wydawnictw na świecie - monachijskim ECM. Przede wszystkim jednak powołał do życia nowy zespół, który nad jego kompozycjami skłonny był pracować aż dwa lata.

 

Chciałem stworzyć kwartet wolny od oczywistych odniesień stylistycznych. Znalazłem pianistę takiego jak Matt Mitchell, który zechciał nauczyć się bardzo trudnych utworów. Klarnet [Oscara Noriegi] zdawał się mieć właściwe brzmienie. Do tego jeszcze perkusjonalia [Chesa Smitha]. Poza tym, pracując w studio inaczej, bardziej dokładnie, szczegółowo słyszy się muzykę, niż gdy nagrywa się album koncertowy. To wszystko zainspirowało mnie do wypróbowania bardzo różnorodnej muzyki.

Większość moich inspiracji nie pochodzi ze świata muzyki. Dużo częściej śnię na jawie, albo widzę jakiś obraz w kinie - to przychodzi z bardzo różnych stron. Potem przychodzi natchnienie z zespołu, jego brzmienia, sposobu ich gry. To ludzie z charakterem, z osobowością - oni nie są do końca normalni - mówi śmiejąc się Berne - Mają różne podejście do życia i do muzyki. Nie poddają się mojemu przywództwu, nie boją się wyrażać grą swojego zdania. A kiedy grają, to co słyszysz to nie ich styl, ale ich osobowość.

 

Matt Mitchell, wymieniony niedawno przez NY Times w gronie 4 najbardziej obiecujących młodych pianistów Nowego Jorku, był kiedyś uczniem Berne'a. Przed laty, kiedy za dnia zarabiał na chleb pracując w bibliotece, a nocami przepisywał ze słuchu sola Jarretta i Hancocka, młody pianista zwrócił się do Berne'a z prośba o partyturę kilku jego kompozycji. Mistrz wycenił się wtedy na 20 dolarów. Kilka lat później inwestycja musiała mu się zwrócić: przy okazji tej sesji nagraniowej, jej producent, dyrektor wydawnictwa ECM, Manfred Eicher, zabrał Mitchella do salonu firmy Steinway & Sons, przy 57 ulicy, zaraz przy Central Parku, gdzie przez kilka godzin mógł wybierać taki instrument, jaki będzie mu najbardziej odpowiadał.

Właśnie dźwięk fortepianu rozpoczyna otwierająca album kompozycje "Simple City". Po chwili dołączają blachy gongów, cymbałki i bębny Chesa Smitha. Wreszcie z kilku tonów altu rozwija Berne swoją improwizowaną suitę, czy raczej emocjonalny kosmos. I tak jest aż do końca tego krążka. Każda kompozycja jest perłą z pomiędzy światów kameralistyki, jazzu, awangardy czy po prostu teatru dźwięków.

 

Choć w książeczce dołączonej do tej płyty, Tim Berne uwieczniony został w swojej, najwyraźniej naturalnej, horyzontalnej pozycji z nogami na stole - w jego muzyce nie ma nic, co do tego obrazu mogłoby przystawać.