Space fusion – cześć druga astralnych podróży

Autor: 
Barnaba Siegel
Zdjęcie: 

Warto przy tym pamiętać, że kilka osób z zespołu Herbiego nieźle złapało klimat Mwandishi i chciało go kontynuować. Bezpośrednio po „Sextant” pałeczkę przejął trębacz Eddie Henderson. Razem z głównym trzonem ekipy (odszedł tylko puzonista Julian Priester, a perkusistę zamieniono na Lenny’ego White’a) nagrano genialne „Realization” oraz solidny „sequel” w postaci „Inside Out”. Na obu płytach cały czas działał też Patrick Gleason, klawiszowiec i eksperymentator, którego postać warto wspomnieć. Chociaż nie był żadnym wirtuozem, wspomagał wiele zespołów swoją znajomością możliwości, jakie dawały analogowe syntezatory Moog i ARP. Pisząc w skrócie – te najbardziej odrealnione dźwięki na powyższych płytach, to jego zasługa.


Był także Bennie Maupin, który zdawał się współprzewodniczyć niezależnej od Hancocka formacji The Headhunters (pozostawiła po sobie m.in. dość dziwaczny album „Survival of the Fittest”), a później nagrał jeszcze dwie kapitalne płyty solowe, momentami wpisujące się w nurt space-fusion: „Slow Traffic To The Right” i „Moonscapes”. O dziwo, inną z wypuszczonych przez Mwandishi gałęzi okazał się album nagrany przez wspomnianego puzonistę – Juliana Priestra. I to dla wytwórni ECM! Zaskakujący album „Love, Love” to około 40 minut czystego, kosmicznego transu „szytego grubymi nutami”. Pojawia się tu nawet Bill Connors z pierwszego wcielenia elektrycznego Return To Forever.

Wracając jeszcze na chwilę do Hendersona. Eddie mocno chciał naśladować poczynania Hancocka, także szybko skręcić w stronę funku. Pozostawił po sobie jednak sporo dobrych utworów, zwłaszcza ze znakomitego LP „Sunburst” z 1975 r. Jest tam świetne, mocno nawiązuje do „Mwandishi” „Galaxy”, wyznaczającego nowe możliwości w funkowym space-jazzie „Kumquat Kids”, ale przede wszystkim jest tam arcydzieło w postaci utworu Alphonso Johnsona – „Involuntary Bliss”. Każdy dźwięk tam zawarty, a zwłaszcza solówka George’a Duke’a, to najlepsze świadectwo tego, co może zdziałać mariaż jazz-rocka z kosmiczną stylistyką. Szkoda jedynie, że Duke na swoich płytach podobnych rzeczy raczej nie praktykował.

Oprócz Hancocka i Duke’a, jest jeszcze jedna osoba, która propononowała nowatorskie rozwiązania, ale (być może trochę na własne życzenie) nie doczekała się choćby ćwierci sławy wymienionych wcześniej panów. To Lonnie Liston Smith (nie mylić z Dr. Lonniem Smithem, też klawiszowcem, ale grającym niemal wyłącznie na organach – i trzymającym się z dala od eksperymentów). Lonnie Smith zdobył sympatię Pharoaha Sandera i Gato Barbieriego, najpewniej przez swój oryginalny styl gry na fortepianie, preferując tworzenie bezustannego morza dźwięków zamiast przeplatanych pauzami, typowo jazzowych akordów. Podczas jednej z prób bawił się Rhodesem i wykombinował temat „Astral Traveling”, który najpierw zamieścił jako swoiste intro na płycie Faraona, a później na autorskiej, nadając jej ten sam tytuł (nota bene – cover „Astral Traveling” rozpoczyna płytę Santany „Caravanserai”). A potem zaczęło więcej kombinowania. A to absolutnie mistycznie wykonany „Sais” autorstwa Mtume, a to mocno funkujące „Expansions” (dziś klasyk współczesnego r’n’b), a to medytacyjne... „Meditations”, a to egzotyczne „Mystical Dreamer”. Wszystko z eterycznymi dźwiękami elektrycznych klawiszy.

 

Nie można nie oddać też chwały Milesowi Davisowi i jego współpracownikom. Zmieszane z błotem w swoich czasach "On the Corner” dziś uznawane jest za arcydzieło. I słuszeni. Miles, podobnie jak grupa Mwandishi, narysował nowy punkt na muzycznej mapie świata. Podobnie było z kolejnym studyjnym arcydziełem, czyli „Get Up With It”. O ile na drugiej płycie więcej jest typowo jamowych utworów, podobnych do rzeczy, które zespół Davisa grał na żywo, tak pierwszy krążek to same perły. Od wyprzedającego koncepcję drum’n’bassu „Rated X”, po zagraną „na wolno” egzotyczną „Maiyshę” czy jeszcze powolniejszy nokturn „He Loved Him Madly” – kolejny przykład tego, jak łączyć jazz z nowatorsko tworzonym tłem, jak wprowadzać słuchacza w trans, z którego ciężko jest się wyzwolić.

 

Fanem elektroniki był też Jean-Luc Ponty. Gdy nastały jego najpłodniejsze fonograficznie lata, wraz z kontraktem z Atlanticiem w 1975 roku, z płyty na płytę faszerował muzykę coraz większymi dawkami „prądu”, coraz częściej obejmując także rolę klawiszowca. Już sam tytuł „Cosmic Messenger” dobrze oddaje fascynacje Ponty’ego, ale dźwiękowo lepszym przykładem od tej mocno rockowej płyty będzie „Mystical Adventures” z 1981 roku, będące mocno radykalną fuzją jazzu z nowymi trendami w el-muzyce.

 

Kolejnym, który bardzo doceniała możliwości urządzeń elektrycznych, był także Michał Urbaniak. Transowe „Butterfly”, „Largo” czy „Kama” z nagranego w 1974 roku LP „Atma” to zdecydowanie wyraz myślenia o jazzie w sposób nowatorski i postrzeganie elektroniki nie tylko jako metody wzmocnienia dźwięku, ale nowego budowania przestrzeni. Tę myśl jeszcze lepiej wyraził w „Cameo” na płycie „Fusion III”, a istnym podsumowaniem wydaje się następne LP, czyli „Body English”, gdzie stężenie nieaksutycznych sprzętów osiągnęło swój zenit.

 

Z Urbaniakiem grał basista Tony Bunn, a ten z kolei kumplował się z perksusistą Larrym Brightem, z którym wspólnie występowali z Sun Ra. Bright nie zrobił kariery i pewnie mało kto o nim słyszał, ale nagrał w ’78 roku płytę, która uderza w słuchacza z siłą meteorytu. „Solar Visions”, które niestety nie doczekało się od tych 36 lat żadnej reedycji, to starcie ze space-fusionym absolutnym. Album jest co prawda na dłuższą metę monotonny, ale proponuję muzykę po prostu unikatową. Przeciągane dźwięki instrumentów dętych, bezsustnnie falujący w tle Rhodes, syntezator i lyricon – oto prawdziwy kosmos, który wessał jazz-rock.

Jednak płytą, który wydaje mi się ziszczeniem opisywanej w tej publikacji tu fuzji, wydaje mi się „Brighter Days” trębacza Stantona Davisa. Jego album z niepublikowanymi utworami i miksami „Isis Voyage” recenzowałem zresztą na łamach Jazzarium.pl (http://www.jazzarium.pl/przeczytaj/recenzje/isis-voyage) i to właśnie ta płyta skłoniła mnie do refleksji nad tym, jak dużo podobnej muzyki powstało w jazzie. Jak wielu artystów postanowiło równie mądrze i kreatywnie wykorzystać elektroniczne sprzęty, pozostając przy tym wiernym jazzowemu przesłaniu, choćby i pozbawionemu wirtuozerii.

Spis płyt i wykonawców można by z pewnością przedłużyć o różne pojedyncze ciekawostki, jak „Magical Shepherd” Miroslava Vitousa. Zamknijmy go jednak jeszcze jednym polskim akcentem. Laboratorium zdecydowanie łapało klimat tego typu muzyki.