Sam Rivers – Emanation, Zenith

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

No to wreszcie się doczekaliśmy. Muzyki Sama Riversa człowieka, który oparł się Milesowi Davisowi, artyście, który przez swoje siedem dekad na scenie muzycznej, stał się w sporej mierze jednym z ojców kreatywnego tworzenia w przestrzeni jazzu i mentorem dla wielu pokoleń młodszych muzyków, nie ma wiele. To znaczy nie ma jej na płytach kompaktowych bo jakoś nie spełniał nigdy warunków muzyka, na którym można zarobić, a na winylach ponieważ rzadko kiedy wydawane przed laty albumy doczekiwały się reedycji i dziś mają charakter białych kruków.

Trudno ma więc nieszczęśnik, któremu twórczość Riversa akurat przypadła do gustu i postanowił rozsmakować się w niej na tyle, żeby wiedzę swoją spokojnie pogłębiać i dawać upust pasji poznawczej. A płytach CD znajdzie tylko fragment Riversowskiego dorobku, a jeśli chciałby pociekawić się tymi najbardziej spektakularnymi to czekają go albo rozczarowania brakiem na półkach albo konieczność rozstania się z niemałą gotówką. Przez następne trzy lata będzie miał nieboga lepiej, może nie jakoś znacznie lepiej, ale lepiej na tyle, że frustracja może spaść o kilka stopni w dół.

Otóż litewska oficyna wydawnicza No Business nawiązała kontakt z córką wielkiego Sama, Monique Rivers Williams i razem z Edem Hazzelem, dziennikarzem muzycznym przygotowała serię ośmiu płyt zaplanowanych do wydania w ciągu czterech lat. Pierwsze dwie trafiły na rynek w ubiegłym roku, jedna w maju druga w październiku i obydwie podejmują temat tzw. loft jazzu, nurtu, którego stylistycznych właściwości tak do końca nie sposób precyzyjnie określić, ale który w swoim czasie miał wymiar czegoś znacznie więcej niż estetycznego ryngrafu powieszonego na zdrowym ciele amerykańskiego, nowojorskiego jazzu. Loft był dla wielu muzyków jedyną alternatywą. Lofty były przestrzenią kreacji daleką od rzeczywistości rynkowej, nie uwikłaną w prosty sposób w reguły opłacalności, a przez to stwarzającą ogromne możliwości kreacji. Działały te lofty nieomal jak małe komuny twórcze zachęcając artystów do wzięcia całkowitej odpowiedzialności za własną sztukę. A najsłynniejszym z nich był ten firmowany przez Sama i Beatrice Riversów (RivBea).

Loft dawał wolność, a Sam Rivers potrzebę tej wolności pielęgnował i podsycał. Stad też pewnie i nie bez pewnej słuszności przyjęło się rozpoznawać idee foft jazzu jako idee jazzu free, ale nie jako stylistycznego emblematu a postawy wobec sztuki tworzenia. Tak więc mamy w rękach pierwszą z zaplanowanych 8 płyt z archiwów, jakie pozostawił po sobie wielki Sam Rivers. Pierwszą i chronologicznie najwcześniejszą. Muzyka, którą tu usłyszymy nie będzie zaskoczeniem, a już na pewno nie z dzisiejszej perspektywy i nie dla tych, którzy otworzyli swoje uszy na muzykę inną niż proponowali w początkach lat 70. muzycy z nagłówków gazet jazzowych. Ale zarejestrowano ją nie w Nowym Jorku, a w Bostonie podczas cyklicznie odbywającym się tam w murach Oakland University, The Jazz Workshop in Boston. Na tych samych, podczas których nagrano cztery utwory wchodzące w skład albumu Hues wydanego przed laty przez Impulse! Tak więc mamy 1971 rok. Sam Rivers ma za sobą, udane lata spędzone w stajni Blue Note, krótki epizod w zespole Milesa Davisa i dłuższe nieco uczestnictwo w bandach młodszego o sześć lat Cecila Taylora. Jest dla młodszych muzyków mentorem, który nie dał się przemielić przez show biznes i który dodatkowo swoją wiedzę, umiejętności i pasję postanowił oddać w formie organizatora życia muzycznego na co dzień. Właśnie założył swoje nowe trio z Cecilem McBee na kontrabasie i Normanem Connorsem na perkusji. Sam sięga z równym powodzeniem co po tenor, także po saksofon sopranowy i flet, a często zdarza się, że zasiada również za klawiaturą fortepianu. Z każdym z tych instrumentów w dłoniach odkrywa też nieco inną stronę swojej muzycznej wrażliwości. Z tenorem może się w jakiejś mierze jawić jako rodzaj spadkobiercy rollinsowkiego pomysłu na trio z lat 50. I w tym obszarze też wydaje się najbardziej zakorzeniony w jazzowo-bluesowej tradycji i reprezentatywny dla nurtu great jazz players. Z sopranem w dłoniach z kolei zdaje się rozwijać to, co tak fantastycznie nakreślił w późnym okresie działalności Coltrane, kiedy to sopran stał się równorzędnym narzędziem jego muzycznych kreacji. Sięgając natomiast po flet odsłania swoją atencję dla brzmień o charakterze nieco folkowm, a kiedy zasiada przy fortepianie odwołuje się do stylu gry wczesnego Cecila Taylora.

Z całej tej pisaniny można byłoby odnieść wrażenie, że Rivers to erudyta i swego rodzaju wykładowca jazzowej historii przetwarzający jedynie dokonania wielkich mistrzów, ale tak w ogóle nie jest. To raczej mistrz uważnie spoglądający na jazzowe kontinuum, widzący bogactwo jakie niesie przeszłość i mistrzowsko pokazujący jak ta przeszłość może stać się jazzowym jutrem. Album zawiera dwa obszerne utwory, aż chciałoby się powiedzieć dwie kompozycje, ale tak naprawdę to dwa ciągi narracyjne stworzone poprzez improwizacje tu i teraz. Każda z nich składa się jakby z sekcji poczynając od tenoru, przez sopran, flet i na fortepianie skończywszy, dziejących się płynnie bez zatrzymań, pauz ani zawahań. Niczym jakiś cudownie nieodgadniony pradawny bieg rzeczy, który tylko na kilka chwil (tutaj akurat na nieco ponad 30 i 45 minut) zostaje nam odsłonięty.

Tak, Riversowska muzyka jest w tej materii jak wielka rzeka, której nigdy nie widzimy w całej jej długości i majestacie. Kolejne jej objawienie pochodzi z innych lat. Szybkim skokiem lądujemy w drugiej połowie lat 70. Mamy 1977 rok. Trio z Cecilem McBee i Normanem Connorsem zostało przez świat jazzu dostrzeżone i docenione. Zainteresowali się nim wielcy wydawcy (Impulse!) i organizatorzy słynnych festiwali. Album Streams nagrany został podczas koncertu tria podczas festiwalu w Monreux w 1973 roku. W chwili pisania tego tekstu jedyna dostępna jego wersja kompaktowa wyceniona została na 1100 PLN, a z pierwszej ręki jest w ogóle niedostępna. Bezwzględnie to trio miało swój czas i swoje głośne pięć minut.

Sześć lat później już inni muzycy znajdowali się w orbicie zaintersowania Sama Riversa. Dwóch z nich to starzy znajomi, opromieniony sukcesami u boku Davisa brytyjski kontrabasista Dave Holland, który w tamtych czasach nie zapomniał jeszcze o swoich wielkich muzycznych horyzontach oraz jeden z najważniejszych nowoczesnych drummerów Barry Altschull. Skład uzupełniają tubista Joe Daley, wówczas jeszcze niekoniecznie bardzo znany muzyk i dopiero zaczynający współpracę ze swoim mentorem oraz weteran perkusji, człowiek, który zagrał prawie ze wszystkimi świętymi jazzu, Charlie Persip.

Muzyka zawarta na płycie Zenith w naturalny sposób przywodzi na myśl wydany przez ECM w starych dobrych czasach album Contrasts. Od materiału pomieszczonego na niej dzielą ją dwa lata i mogłoby wydawać się, że dla tak dynamicznie rozwijającej się grupy to szmat czasu, a jednak już wówczas było słychać, że oto narodził się prawdziwie wielki band, przed którym praktycznie nie ma granic nie do przekroczenia. Album wypełnia jeden 53 minutowy utwór, będący tak naprawdę obszerną improwizowaną opowieścią, narracyjnie bogatą, prowadzoną z ogromnym rozmachem i takim rodzajem pewności siebie, która niesie słuchacza w cudowne rejony nowoczesnej chyba nawet jak na dzisiejszy stan wiedzy i świadomości sztuki jazzowej. Dowiadujemy się z niej również, że w 1977 roku Rivers ewidentnie należał już do grona muzyków, dla których duże improwizatorskie formy budowane ad hoc na scenie, na oczach publiczności to najbardziej naturalny sposób jego artystycznej wypowiedzi. Reguły kompozycji bowiem w jego bandzie wcale nie muszą być wcześniej ustanawiane ani przez lidera ani przez resztę członków zespołu. Ten proces można bowiem kontrolować z ogromnym powodzeniem niejako symultanicznie snując każdy własną narrację. Wszystko słychać wyraźnie, przebieg zdarzeń jest czytelny, klarowny czemu pomaga jakość nagrania. Rzecz jasna nie jest to brzmienie wycyzelowane i dopieszczone w audiofilskich kryteriach, ale też pamiętajmy nagranie ma ponad 40 lat i nie było na nowo miksowane. Poza tym zadajmy sobie pytanie czego chcemy byle jakiej muzyki o cudownym brzmieniu czy wielkiego grania z soundem niedoskonałym. Ja wolę to drugie.