Power of The Horns – jazzowa zgoda narodowa

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Power Of The Horns – zespół legenda, przez wielu określany kultowym, a jego muzykę epicką. Co to znaczy dokładnie znaczy nie bardzo wiadomo, jak również nie ma pewności czy w odniesieniu do niego tego typu sformułowania są adekwatne. Nie mniej fajnie ma Piotr Damasiewicz. Właśnie dobiega do 40, a o jego muzyce, płytach mówi się, podziwia je i wymienia. Fajnie ma także z innych powodów.

Piotr jak widać ma dar zjednywania sobie zamożnych, a jak nie zamożnych to wpływowych przyjaciół. Po latach działania na kompletnych obrzeżach sceny jazzowej nagle stanął w światłach reflektorów. Dowiedzieli się o nim wówczas zarówno Ci, którym jazz był drogi, jak również grono ignorujące inne przejawy jazzowej aktywności niż też pochodzące od Możdżera, Pawlika czy Stańki.

Już wówczas Piotra wspierali ludzie jak na krajowy, jazzowy światek bardzo istotni. Oczywiście ich losy potoczyły się różnie, zmieniły się ich strefy wpływu i skale oddziaływania, a także wytrwałość we wspieraniu Piotra, ale obydwaj w dalszym ciągu są, jeden bardziej, drugi mniej widocznymi graczami. Promotorem jego działań był i jest do tej pory szef wrocławskiego Jazztopadu, a wydawcą szef firmy, która zabłysnęła w jazzowych środowiskach jak supernowa ForTune.  Fortuna ForTunem zaczęła się Piotrowi toczyć i chyba pojawiły się nawet widoki, na „fame” artysty docenionego i dostrzeżonego, który dodatkowo wcale nie ma zamiaru kupczyć swoją sztuką.

W czasie gdy kolegium fryderykowe debatowało kogo nagrodzić za dokonania w 2012 roku, na rynek trafiła już płyta Power Of The Horns, bandu kluczowego sądzę w całej jego działalności muzycznej Piotra. Ale nie za nią fryderykowe jury nagrodziło wrocławskiego muzyka. Laur debiutu przypadł Hadronom, chronologicznie wcześniejszemu albumowi i zawierającemu jednak zupełnie inną muzykę niż ta zaplanowana dla Powerów. Sukces zapachniał na tyle mocno, że Piotr zmienił nawet swoje dotychczasowe emploi. Spięte w kucyk włosy rozpuścił, zgolił swoją alamańską brodę, jeansy i t-shirt zastąpił garniturem i nonszalancko rozpiętą pod szyją koszulą. Wyglądało to trochę tak jakby także i wizerunkiem chciał przypieczętować swoją gotowość wejścia na salony polskiego show biznesu. Ale polski show biznes to raczej showbiznesik, geschafcik i deal niż biznes, szczególnie w odniesieniu do jazzu. Ma swoich idoli, jest im wierny, niechętnie patrzy na radykałów, chyba, że można na nich coś korzystnego ugrać.

Tak, Piotr był chyba i jest wciąż traktowany trochę jak awangardowy radykał. Twórca niosący ze sobą dziwną muzykę, który ma wizję muzyki mocnej, soczystej, co prawda odwoływał się do wielkiej amerykańskiej tradycji jazzowej, ale jednak nie tej, którą poważają starzy jazzowi wyjadacze. W jego szorstkich, jak niektórzy zwracali uwagę, niemal religijnie natchnionych utworach, nacisk położony był na moc, energię i rozmach, a nie katowicką kompetencję spod znaku 2/5/1, zamkniętą w starodawne jazzowe evergreeny.

Wyglądało, że Piotrowi bliżej w postawie do etosu czarnych świętych freejazzu od późnego Coltrane’a, Alberta Aylera, Cecila Taylora i ich duchowych spadkobierców jak Art. Ensemble Of Chicago, William Parker czy Roy Campbell niż do wyglancowanych maistreamowców bajdurzących o pięknie. Przyznać trzeba, że miało to wszystko bardzo ożywczy charakter. Muzyką Power Of The Horns upomniał się o jazz nieakademicki, szorstki, mocny i przez to bardzo sugestywny, co więcej,  zbudowany na czymś, co w Polsce jest bardzo rzadkim zjawiskiem, a mianowicie community i unity. Ja jednak nie za bardzo rozumiem, jakim cudem dopatrzono się tam radykalizmu i awangardowości. Ostatecznie przecież w czasie gdy Piotr pokazywał „siłę swoich rogów” ta muzyka dawno już stała się na świecie kanoniczna i traktowana z szykanami godnymi ważnej i niedającej się zmilczeć tradycji.

Od czasu Alamana minęło sześć lat. Zespół obchodził swoje 10 urodziny w 2018 roku. Piotr miał za sobą mnóstwo nowych doświadczeń, niektóre zapewne głębie i przełomowe. Przydarzyło mu się, kilka prawykonań, piesza pielgrzymka przez 4000 km od wsi Korczowa po Santiago de Compostella oraz 100 solowych koncertów w 100 świątyniach różnych wyznań. Wydawać by się mogło, że takie zdarzenia, jeśli nie będą pretekstem do nowego otwarcia to przynajmniej dadzą szanse na muzykę, której słuchacze nie będą się spodziewać. Tymczasem dostaliśmy w moim odczuciu stylistykę znaną sprzed lat. Opatrzoną co prawda innymi tytułami niż te z czasów alamańskich, a jednak nie za bardzo od niej odległą. I co? I jak się okazuje, co widać w recenzjach, uznane to zostało za bezdyskusyjny walor. Dziwne to niespecjalnie, bo przecież przede wszystkim lubimy piosenki, które znamy i które pozwalają bezpiecznie umościć nam się w fotelu znawców. Jestem tego świadomy, a jednak dręczy mnie co i raz przeczucie, że skoro po 10 latach istnienia i ogromu doświadczeń zebranych przed ten czas przez lidera, jego muzyka mogłaby mniej trochę zamykać zespół w jego historii i nie przechodzić w rejony cokolwiek przykrej czynności samo cytowania się.

A to kolei rodzi kilka kolejnych podejrzeń. Po pierwsze być może Power of The Horns nie jest wcale formułą tak bardzo ważną jak niegdyś podejrzewałem. Po drugie być może najnowszy album jest raczej okazjonalnym jubileuszowym dziełem a nie kolejnym żywym wcieleniem kultowej formacji, której skład traktować trzeba jak syntezę dawnego z dzisiejszym. Po trzecie być może przeszacowałem zdolności kompozytorskie lidera.

Przez lata, zachęcony trochę przez Piotra, zarówno jego działalnością, jak i słowami, przywykłem myśleć o jego muzyce, jak o rodzaju szczerego hołdu złożonego twórczości i duchowi Afroamerykańskich braci. Z własnej już inicjatywy ulokowałem ją więc w obszarze estetyki manifestu, demonstracji, którego symbolem jest dłoń podniesiona w geście niezgody na otaczający konformizm. Teraz to mam wątpliwości czy słusznie zrobiłem, ponieważ przez to pewnie umknął mi zupełnie inny kontekst, a mianowicie narodowo tożsamościowy.

Płyta zatytułowana jest Polska i jak czytamy w materiałach prasowych „(…)to pewna synteza tego, co najbardziej wpłynęło na obraz jazzu jaki towarzyszył Piotrowi Damasiewiczowi w budowaniu jego muzycznej tożsamości. To jest sedno tego co w polskim jazzie było dla niego najbliższe w latach 90-tych i początku dwutysięcznych, kiedy najczęściej miał okazję posłuchać polskich mistrzów na żywo, w radiu i na płytach.”  I dalej, że był to także „czas intensywnego odsłuchu Wojtasika z Szukalskim i Harperem (…)czy nieziemskich nagrań polskiego giganta trąbki Tomasza Stańki i takich płyt jak m.in Bosonossa, Litania czy From The Green Hill. Ten okres życia Damas spędził w Katowicach, które do dziś kojarzą mu się z ciężką pracą górników. Jest to też symbol polskiego industrialu charakteryzującego się siermiężnym groovem… Dlatego skomponował utwór “Kleofas”, składając hołd jednej z katowickich kopalni.” Tak, tak chodzi o niestniejącą już kopalnię węgla kamiennego, w której w 1896 roku zginęło, w wyniku pożaru 110 górników. 

Ilekroć widzę takie eksplikacje rodzi mi się myśl, że pachnie to niebezpieczną chęcią wpisania się w programowość, która prawie zawsze kończy się patosem i karmi niebezpiecznymi uproszczeniami. Ja wiem, że Polska wstała z kolan i teraz w dobrym tonie jest wszelkie pierwiastki polskości eksponować, obawiam się jednak, że na fali tego wstawania i samogloryfikacji rychło można przywalić głową w sufit. Co gorsza też, stać się samego siebie karykaturą. Nie chce przez to powiedzieć, że właśnie to stało się udziałem Power Of The Horns, ale przyznam boję się żeby tak się nie stało.

Na potrzeby albumu Polska udało się powiązać muzykę grupy z duchem Stańki z czasów Bossonssy czy From THe Green Hill. Do tej pory jest to dla mnie tajemnicą i przyznam napawa nieco niepokojem. Bez dwóch zdań jednak jest również pouczającym dowodem na to, jak inaczej rzeczy widzi muzyk i człowiek muzykiem nie będący. Kolejny alert uruchamia się z nadaniem całości specyficznej symboliki.  Oto sesja Polska, nagrywana była w przeddzień i w dzień rocznicy Powstania Warszawskiego, nad Warszawą rozbrzmiewają syreny, miasto nieruchomieje na minutę, a jakby tego było mało w powietrzu unosi się zaduma nad mistrzami, którzy odeszli i refleksja o polskości jazzu. Brzmi to wszystko trochę tak, jakby ktoś chciał przydać albumowi Polska jeszcze więcej wagi, ubogacić go dodatkowymi znaczeniami, a potem zadekretować jego wyjątkowość i zawczasu umieścić panteonie pomników narodowej jazzowej zgody historycznej.

Ale pewnie się czepiam, szukam dziury w całym i sieję defetyzm, zamiast usiąść, podziwiać i ucieszyć się szczerze, że ktoś wreszcie postanowił „Make Polish jazz great again”. Koniec końców przecież, pomimo rozlicznych podejrzeń, najnowsza płyta PoTH to album całkiem niezły, na pewno ważny, jak się okazuje nawet nagradzany album. Dla mnie dodatkowo także wart odnotowania, ponieważ pozwala usłyszeć niektórych instrumentalistów w ciekawszym kontekście muzycznym niż ten, w którym działają na co dzień.