Powolny objazzd miasta: Power of the Horns i Core 6

Autor: 
Kajetan Prochyra

Wczoraj w Warszawie w jeden wieczór można było nadrobić pokaźne muzyczne zaległości. W PROMie Kultury Saska Kępa zagrali Power of the Horns - 12-osobowa orkiestra Piotra Damasiewicza - a niespełna dwie godziny później w Pardon, To Tu Core 6 - sekstet Dominika Strycharskiego z premierowym programem inspirowanym muzyką Kaszub - Czôczkò.

Jestem stronniczy. Power of the Horns to zespół i muzyczna idea, która bardzo wiele dla mnie znaczy. W sporej mierze właśnie dzięki energii Piotra Damasiewicza i tego, jak zmaterializowała się kilka lat temu w katowickim klubie Gugalander, chce mi się wykonywać tak absurdalne zadanie jak pisanie o muzyce. Damaś zebrał pewnego razu grupę młodych muzycznych wojowników i stworzył w nich jedność, której jakość przekraczała zwykłą, matematyczną sumę (i tak wielkiej próby) talentów każdego z nich. Powerzy to wyzwanie, tak pod względem artystycznym, jak i logistycznym: 12 indywidualności a wśród nich muzycy z własnymi, napiętymi kalendarzami: Maciej Obara, Gerard Lebik, Dominik Wania czy związany z Red Trio Portugalczyk Gabriel Ferrandini. To był magiczny zespół.
Wczoraj na Saskiej Kępie usłyszałem tej magii jedynie cień.

Na scenie Power of the Horns pojawili się w nowym składzie - w stosunku do obsady z płyty „Alaman” pojawiło się aż 6 zmienników. Na program koncertu złożyła się nowa kompozycja „Suita 29” - którą usłyszeć można było dotąd jedynie podczas ubiegłorocznego koncertu na Międzynarodowy Dzień Jazzu - a także znany z jedynej płyty Powerów „Psalm for William Parker” oraz kompozycja Pharoah Sandersa „You’ve got to have freedom”.
Na suitę złożyły się 4 części. Początek kompozycji zdawał się otwierać zespół na nieco inne niż dotychczasowe brzmienia. Zamiast groovu, przywodzącego skojarzenia z amerykańską muzyką lat 70tych, zabrzmiał temat bliżej świata muzyki współczesnej, a może teatralnej. Było melodyjnie, śpiewnie a przy tym zachowana była intrygująca dramaturgia tematu. Potem jednak było już nieco mniej klarownie - druga, jakby dronowa część na dwa kontrabasy i kolejna na fortepian solo - nie podpowiadały za bardzo związku z otwierającą i powtórzoną na finał chóralną, hornową klamrą.
Zadania nie ułatwił (ani muzykom ani słuchaczom) realizator koncertu, który sprawił, że w tej jednak nie tak ogromnej sali PROMu Kultury niesłyszalne było solo na, co by nie mówić, doniosłym puzonie Pawła Niewiadomskiego.

„Psalm for William Parker” to obok „Alamana” pieśń, która niosła ten zespół. Tym razem, poza jasnymi punktami jak solo Gerarda Lebika i Macieja Obary, energia wracała jedynie przy powrocie do głównego tematu.
Finałowy ukłon w stronę Pharoah Sandersa był dla mnie już wysoce niezrozumiały. Choć utwór spotkał się z bardzo gorącym przyjęciem publiczności, dla mnie zabrzmiał jak parodia koncepcji, która przyświecała Powerom. Prosty temat i solówki kolejnych muzyków - zrobiło się trochę, wybaczcie, festynowo. A energii nie było tyle, co u Faraona w składzie 3-krotnie mniejszym.

Wciąż wierzę w Power of the Horns. Czekam chwili, w której ci znakomici muzycy na głodzie wspólnego grania spotkają się znów, zaszyją w głuszy by pracować nad nowym materiałem by wreszcie zagrać koncert w sali sprzyjającej tak dużemu i wielobarwnemu składowi. Czekam przebudzenia Alamanów!

Premierowy materiał z płyty „Czôczkò” - 9 kompozycji inspirowanych muzyką kaszubską, przefiltrowaną przez niepokorny muzyczny umysł flecisty Dominika Strycharskiego i jego towarzyszy podróży - znałem już z kompaktowego krążka. I owszem, podoba mi się ta płyta bardzo. Każda z kompozycji wielce jest zmyślna i niebanalna - tak jak i sam pomysł na zespół Core 6: podwójna sekcja rytmiczna (i to jaka fajna!) a na przodzie Strycharski i Zimpel. Obawiałem się jednak, że w Pardon, To Tu panowie zastawią się nutami i będą te muzyczne plany odtwarzać. A odtwarzacz to ja już przecież mam.
No i wykrakałem. Przez sporą część koncertu utwory zamknięte były w założonych ramach. Dominik Strycharski i Wacław Zimpel grali pięknie, ogniście, ale materiał „Czôczkò” nie stał się dla nich jeszcze wehikułem do podróży w nieznane. Zarówno nutowa mapa jak i przystanki między utworami były im jeszcze potrzebne. Aż tu nagle!

Gdy, z ostanim na płycie utworem „Antracyt” koncert zbliżał się do końca muzyka ze sceny zaczęła coraz bardziej bujać. W rogu sali zawiązała się nawet sekcja taneczna, a utwór zamiast zwalniać, nabierał coraz większego tempa. Po chwili jego puls zdawał się być wyjęty z „They don’t really care about us” Michaela Jacksona - by w finale przejść w oszczędny trans. Oj jak przyjemnie! A bis… Powrót do samego początku - otwierającego krążek „Rubinu”, ale zagranego inaczej, swobodniej, głębiej. Utwór bulgotał jak gęsta zupa, z której wypływały kolejne kąski.
Po takiej poincie zobaczyłem w tym „projekcie” zespół, który może - i powinien! - trwać.
Po koncercie uśmiechy nie schodziły z twarzy wielu Słuchaczek i Słuchaczy.

Co łączy te dwa koncerty - poza datą i podwójną sekcją rytmiczną? Choćby to,  że razem pokazują one, że nasza scena daleka jest jeszcze od okrzepnięcia i przewidywalności. Z szerokiej kadry naszych improwizatorów cały czas mogą rodzić się nowe, intrygujące składy a zawodnicy gotowi są podejmować ryzyko. I dlatego warto nocą włóczyć się po mieście i zasłuchać.