Marcin Olak Poczytalny: Rozmyty

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Czasem trochę mam dość. Tak po prostu nie ogarniam. Może dzieje się za dużo, może wszystko się miesza, zmienia znaczenia, mija, zanim zdąży się na dobre zacząć? Nie wiem, ale przecież nie muszę wiedzieć czy rozumieć wszystkiego, zresztą zazwyczaj nawet nie próbuję. I czasem mam wrażenie, że muzyka teraz jest jakaś rozmyta, bezkształtna. Że czasem zdarzy się coś prawdziwego, ale za moment wpada w taką magmę. I znika. No nie wiem, nie rozumiem.

Na przykład zupełnie nie rozumiem tego, co zagrały młode zespoły, które ostatnio usłyszałem.

Lubię chodzić na koncerty. Siadam zwykle gdzieś z tyłu, najchętniej tam, gdzie nie za duży tłok. Żeby mnie nie rozpraszało, żebym mógł się wsłuchać... Otóż poszedłem. Usiadłem. Wsłuchałem się. Tak uważnie, z otwartością, z ciekawością. Bo nowi, więc może oni słyszą inaczej, może zupełnie inaczej opowiedzą swoją opowieść? Posłuchałem. Naprawdę uważnie. No i nie rozumiem. To znaczy wolę powiedzieć, że nie rozumiem. Bo jeśli jednak zrozumiałem, to tam nie było żadnej opowieści, żadnego sedna. Tylko taki przyobleczony w dźwięki samozachwyt, nie poddane jakiejkolwiek krytyce zachłyśnięcie się możliwością stanięcia w blasku reflektorów. I jakoś nie chcę dopuścić do siebie takiej konstatacji, więc wolę, że nie rozumiem. Zresztą może naprawdę nie rozumiem, nie wiem.

A do tego to zmaganie, żeby jednak zrozumieć, dało mi w kość. Wzburzyło, no co ja poradzę, że wzburzyło. I naprawdę zmęczyło. Więc mam dość. Rezygnuję, przynajmniej na razie. Chowam się w znanych dźwiękach. Nie podejmuję nowych wyzwań, nie idę naprzód, w ogóle nigdzie nie idę. Bo za wzburzeniem przychodzi zwątpienie, że może wszystko kręci się w kółko, rozmija. Że może tak się już minęło i rozmyło, że nie warto pisać nowych rzeczy, bo tylko wpadną w ten wir i też się miną, i rozmyją… Odpuszczam, przeczekuję. Zakładam słuchawki i idę się przejść, odetchnąć. Uspokoić.

John Coltrane, Coltrane Time. Z 1962 roku, Capitol Records. Albo, jak kto woli: Cecil Taylor, Stereo Drive z 1959, United Artists. Ten sam album ukazał się dwa razy, u dwóch różnych wydawców. Pod dwoma różnymi tytułami. I każde wydawnictwo wskazywało na kogoś innego jako leadera. Nie wiem jak do tego doszło, nie doczytałem, ale wygląda na niezły młyn. Ciekawe, jak się z tym czuli muzycy? Czy się tym przejmowali, czy po prostu machnęli na to ręką i potraktowali to jako jakieś mało istotne gierki między wydawnictwami? Czy próbowali jakoś to ogarnąć, dojść z tym do ładu, czy uznali to za mało istotny dodatek do ich muzyki? Bo muzyka…

Bo ta muzyka jest prawdziwa, szczera, intensywna. O czymś.

Chodzę i słucham. Nie rozumiem, cały czas nie rozumiem. Ale też pomału odpuszczam, rezygnuję z tego rozumienia. Po prostu słucham. Układam swoje słyszenie. Żebym się nie rozmywał, nie mijał z istotą opowieści. Choć przez chwilę.

Słucham.