Cecil Taylor – The Complete, Legendary, Live Return Concert

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Jedni powiedzą, że to płyta fanowska, jak zresztą niemal każda z dyskografii Cecila Taylora -muzyka, którego wielkość jest bezdyskusyjna do tego stopnia, że podnoszona także przez tych, którzy albo nie maja na półce żadnej jego płyty i nie pokusili nigdy posłuchać go na żywo albo dowiedzieli się o nim z wywiadów w Polsce akurat wywiadów z Tomaszem Stańko i powtarzają po słynnym człowieku nieco na rympał jaki to był wspaniały artysta.

Inni odnotują jej pojawienie się z pieczołowitością godną jazzowego badacza i też pewnie nie zasłuchają się w niej zanadto, ale za to dumnie postawią w regale i przez jakiś czas nawet frontem, a nie grzbietem do przodu.

Będą też tacy, którym album każe pomyśleć jak inaczej mogłaby wyglądać historia jazzu na płytach, gdyby muzyka ukazywać by się mogła bez przeszkód, zarówno mentalnych, jak i biznesowych, ale również technicznych, w momencie, kiedy powstawała.

Zwykło się mówić, że Cecil Taylor, nowojorski intelektualista i wizjoner wyprzedzał swoje czasy. To prawda, wyprzedzał je do tego stopnia, że na jego monumentalne narracje nie za bardzo gotowi byli nie tylko jazzowi konsumenci, radiowi prezenterzy, spora większość krytyków, ale także i szefowie winylowych tłoczni. Muzyka Taylora miała rozmach, ciągłość i długość daleko wykraczającą poza możliwości kilkunastominutowej strony „bakelitowej” płyty. Sam Taylor był natomiast bardzo niechętny szatkowaniu jego muzyki tak by przystawała do możliwości technicznych. Żeby w pełni delektować się muzyką Taylora, ot właśnie tą wydaną jako Return Concert…… potrzeba było czasów cyfrowych.

Nawet nośnik CD okazał się dla Taylora zbyt poważnym ograniczeniem. 88 minut nieprzerwanej narracji pokonało bez walki możliwości pojemnościowe srebrnego dysku i w wersji kompaktowej, tak na marginesie dostępnej po wielu zabiegach korespondencyjnych, całość musiała zostać podzielona na dwie ścieżki.

Pozostał więc tylko plik, możliwy do ściągnięcia drogą internetową. O ironio wielki Cecil Taylor, który cale życie grał na analogowym fortepianie i wykorzystywał w procesie twórczym wyłącznie instrumenty akustyczne, teraz zawdzięczać może należytą ekspozycje swojej sztuki zero jedynkowym ciągom cyferek i przepustowości internetowych złącz.

Miłośnicy jego sztuki, w znakomitej większości ludzie przywiązani do muzyki na nośnikach, ale, sami przyznajcie tak na marginesie czy niematerialny plik w dobrej rozdzielczości nie jest idealnym medium, dla tak niematerialnej dziedziny ludzkiej aktywności artystycznej jaką jest muzyka?  

Zostawmy te parafilozoficzne rozważania o adekwatności nośnika do dźwiękowej kreacji, jako takiej i skupmy się odrobinę na Return Concert. Mamy 1973 rok. Cecil Taylor odnotował właśnie przerwę w działalności artystycznej. Jakie były powody trzyletniego zejścia ze sceny amerykańskiej? Zapewne czysto biznesowe. Po okresie legendarnych Blue Note’owskich „Unit Structure” i „Conquistador” Taylor zaczął skłaniać się szczególnie w recitalach solo do prezentowania długich kompozycji/improwizacji, a to nadwyrężyło bardzo mocno cierpliwość amerykańskiego rynku muzycznego. Już wcześniej nie miał on jej wiele do Cecila, ale teraz niechęć stała się wręcz ostentacyjna. Na szczęście w Europie sytuacja wyglądała inaczej i znakomita większość ówczesnych działań pianisty oglądała światło dzienne na Starym Kontynencie. Tak na marginesie jego solowy występ w Filhamonii Narodowej z 1968 roku, w takiej formie, w jakiej został uwieczniony przez Polskie Radio, już niedługo wydany zostanie na płycie przez FSRecords.

Tak czy inaczej amerykańska publiczność przez trzy lata nie miała okazji posłuchać Taylora na żywo. I tu nagle prestiżowa i droga do wynajęcia, nowojorska Town Hall, a na afiszu kwartet: Cecil za klawiaturą fortepianu, Jimmy Lyons – najbliższy jego współpracownik – na saksofonie altowym, Norris Jones czyli SIRONE na kontrabasie i kolejny muzyczny przyjaciel Taylora, Andrew Cyrille. Nie wiemy, czy ktoś dopłacił do koncertu czy nie, dość, że publiczność dopisała, to jeszcze, pewnie przeczuwając, że to istotny koncert, studencka brać z rozgłośni radiowej WKCR

zabezpieczyła profesjonalną aparaturę nagraniową. I tak ani się obejrzeliśmy i już po prawie 50 latach taśmy z nagraniem się odnalazły i mamy je teraz dostępne w plikach wave, flac i mp3, do wyboru do koloru, na stronie internetowej maleńkiej oficyny wydawniczej, o przewrotnej nieco nazwie Oblivion Records.

Rozmach, erudycja, energia i kompetencja. Tak mogłoby wybrzmieć rozwinięcie najbardziej kluczowej cechy twórczości Taylora. Wszystko to już jednak wcześniej i bardzo wyraźnie zostało zasygnalizowane w 1962 roku kiedy w Mont Martre Cafe w Kopenhadze grał inny koncert, wydany jako „Neffertiti The Beautifull Has Come”. Wspomniany album zdążył zostać już okrzyknięty legendarnym i kultowym. Return Concert, nieco ponad dekadę późniejszy sprawia wrażenie, jakby wcześniej tylko zarysowane kierunki teraz nabrały właściwej mocy, stanowczości. To taki rodzaj wyrazistego oświadczenia: nie jestem jazzmanem, choć tradycje jazzowe są ogromnie ważną i nieodłączną częścią mojej twórczej osobowości. Wiem kim był Monk, Ellington, Parker i co przyniosła rewolcja freejazzowa. Jestem cześcią świata wielkiej tradycji muzyki europejskiej i nie dlatego, że miałem świetne wyniki w New England Conservatory, ale dlatego, że wkroczyłem w ten świat z rozmysłem, podziwem i pasją, a nie z obowiązku zdania kolokwium. Nie jestem, jestem jazzmanem i nie jestem klasykiem. Jestem częścią wielkiego świata muzyki i chce opowiedzieć o nim tak jak na to moim zdaniem zasługuje i tak jak wymaga tego świadomość jego różnorodności i piękna. Właśnie! Piękna, ale nie landszaftowego, nie takiego z kominkiem w tle, nie widzianego według wzorca piękna sugerowanego przez muzycznych maklerów.

I tak właśnie widzę czym jest „Return Concert”, być może jednym z najważniejszych muzycznych dokumentów w historii zjawiska, jakim był Cecil Taylor.