Marcin Olak Poczytalny - Piękna katastrofa

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Są takie płyty, na które czekam. Zdarzają się artyści, o których staram się coś widzieć. Śledzę nowości, czasem czytam wywiady czy, rzadziej, interesuję się biografiami. Ale to wyjątki, raczej nie mam zadatków na fana. Tak naprawdę najwięcej radości daje mi odkrywanie rzeczy zupełnie nowych. Lubię słuchać muzyki, o istnieniu której jeszcze przed chwilą nie miałem pojęcia. Może jest to sprzeczne z prawem inż. Mamonia, według którego podobają się nam piosenki, które już słyszeliśmy – ale za to jest logiczne. Przecież, jeśli znam czyjś styl, to taki artysta w jakimś sensie staje się dla mnie przewidywalny, a więc mniej ciekawy. No, chyba, że styl rzeczonego twórcy zasadza się na nieprzewidywalności… Ale to już całkiem inna historia.

Mam to szczęście, że otaczają mnie ludzie, którzy nie dość, że słuchają świetnej muzyki, to jeszcze aktywnie wyszukują co ciekawsze nowości. Sam raz na jakiś czas wyruszam na poszukiwania w świecie streamingów, podcastów i Bóg wie czego jeszcze. Zazwyczaj wracam z niczym, ale samo  odkrywanie nieznanych mi uprzednio artystów daje mi taką satysfakcję, że za nic nie chciałbym z niego zrezygnować. Nic zatem dziwnego, że wobec wielkich i prestiżowych skądinąd nagród pozostaję zazwyczaj obojętny – mainstream po prostu nie jest dla mnie aż tak interesujący… A tu proszę, jakie zaskoczenie – Grammy dla „Landfall”. Laurie Anderson i Kronos Quartet. Kto by pomyślał?

Otóż ja nie pomyślałem. Do tego stopnia nie pomyślałem, że nawet nie wiedziałem, że taka płyta w ogóle powstała – a przecież Laurie Anderson w zasadzie czczę, a Kronosów też szanuję. Sytuacja niebywała, przecież na płytach Anderson w jakimś sensie się wychowałem. „Big Science” i „Mr Heartbreak” to moje pierwsze spotkania z eksperymentem w muzyce. I oczywiście „Pieces Of Africa” Kronos Quartet, nauczone niemalże na pamięć. Ale może właśnie dlatego, że tak chętnie słucham nowych rzeczy po prostu nie wpadłem na to, żeby sprawdzić, co porabiają moi dawni mistrzowie… Ale błąd! Przecież gdyby to nie to całe Grammy, żyłbym tak sobie w nieświadomości…

„Landfall” to opowieść o katastrofie. O huraganie Sandy, o ile się nie mylę. O stracie, niepewności. O ulotności i przemijaniu – i o czym tylko jeszcze słuchacz zechce, bo wykonawcy szczęśliwie uniknęli pułapek dosłowności. To jedna z najpiękniejszych płyt, jakie ostatnio słyszałem. Spokojna, dojrzała, głęboka. To muzyka skomponowana, ale w bardzo nieoczywisty sposób, Anderson jest przecież mistrzynią w unikaniu oczywistości. Z tego, co wyczytałem o albumie, wnioskuję, że „Landfall” jest wynikiem zderzenia improwizacji, kompozycji i kilku nieoczywistych technologii. Zapisanym i odtworzonym przez artystów. Jako, że w samym odtwarzaniu uczestniczy również Anderson, i tu należy spodziewać się niespodziewanego… Ależ ja bym chciał usłyszeć to na żywo!

To absolutnie mistrzowski album, spokojna wypowiedź dojrzałych artystów, świadomych swojej siły. A przy tym nie dostrzegam tu choćby próby wykorzystania uprzednio wyrobionej marki. Płyta jest konsekwentnie bezkompromisowa, tu raczej nikt nie myślał o komercyjnym aspekcie tego projektu. Oczywiście zestawienie takich gwiazd w zasadzie gwarantuje, że album nie przejdzie bez echa – ale to akurat bardzo dobrze, moim zdaniem taka muzyka powinna być zauważana. I jestem po wdzięczny czcigodnej akademii, że uhonorowała swą nagrodą „Landfall”, bez nich mógłbym po prostu ten album przegapić, a byłoby szkoda.

Płyta się właśnie skończyła – ale to nic, mam dość czasu, żeby posłuchać jej jeszcze raz. I mocno postanawiam nie zapędzać się nazbyt daleko w pogoni za nowościami.

 

A już na pewno raz na jakiś czas sprawdzę, co robi Laurie Anderson.