To był rok.... według Macieja Karłowskiego

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Czas najwyższy zamknąć cykl autorskich podsumowań ubiegłego roku. Niestety myśl o tym, żeby przy wigilijnym stole czy kiedykolwiek zresztą, zajrzeć za siebie i patrzeć jak się w tym roku zmieniliśmy - kto ile urósł, kto z kim się pobrał, komu przyszły na świat nowe muzyczne cudowne-dzieci, wcale nie napawa mnie za wielkim szczęściem. Biję się w pierś przykładnie. Niestety tak jest co roku i stan ten się tylko pogłębia pomimo, że przecież recenzent, dziennikarz muzyczny, tak naprawdę  nie ma nic innego do roboty jak tylko siedzieć w domu, słuchać płyt do upadłego, a wieczorami do zdarcia butów chadzać na koncerty i zastanawiać się, które z nich zrobiły na nim największe, a które najmniejsze wrażenie.

Prawda jest niestety bolesna i trzeba się z nią pogodzić. Choć lubimy myśleć o sobie jak o znawcach, to co najmniej połowy muzyki i jej twórców nie znamy nawet w połowie tak dobrze, jak chcielibyśmy poznać, i mniej niż połowę lubimy w połowie tak bardzo, jak na to zasługują.

Dlatego też w istocie każdy ma swój jazz, swoją muzykę i swoją dźwiękową perspektywę, nie mającą bardzo wiele wspólnego z tym, co choćby i w obrębie 365 dni w roku, się zdarzyło. Ale co do jednej rzeczy pewnym można być pewnie ponad wszelką wątpliwość. Muzyka i jej twórcy radzili sobie znacznie lepiej niż jej komentatorzy oraz czy to państwowi, czy prywatni mecenasi.

Ci pierwsi zawiedli szczególnie dotkliwie najpierw milcząc na temat płyty „Night In Calisia” Włodka Pawlika, aż do chwili gdy ta dostała pierwszą historii polskiego jazzu nagrodę Grammy, a zaraz potem drąc się w niebo głosy nad jej wspaniałością, gdy złoty gramofon spoczął już w dłoniach pana Włodzimierza. Tym bardziej żałośnie to wyglądało, że przybrało przykry wygląd okazjonalnej i przez to raczej brzydkiej chęci pogrzania się  w światełku roznieconym przez człowieka, który na swój niewątpliwy sukces pracował nie tylko przez ubiegły rok, tylko przez całe długie artystyczne życie. Oczywiście dla wielu pozostanie sprawą otwartą czy to akurat ten album na nagrodę najbardziej zasłużył, ale to już sprawa kompletnie nieistotna, zważywszy, że tylko on został wydany w USA i żaden inny do turnieju wcześniej nie był nawet nominowany.

Był to więc w znacznej mierze rok Włodka Pawlika, ale nie tylko jego. W sporej mierze należał także do Tomasza Stańko, który choć nie wydał w 2014 roku żadnej płyty w ECM, nie zmontował kolejnego cudownego składu, to wziął udział w kilku bardzo luksusowych i spektakularnych przedsięwzięciach koncertowych. Czy to w Teatrze Wielkim zabierając kilkoro znajomych muzyków, parę prezydencką, rzesze naszych celebrities w grudniową podróż luksusową limuzyną BMW, czy filharmonicznie dogrywając dźwięki do listów Fryderyka Chopina rozczytanych przez Andrzeja Chyrę albo w końcu uświetniając już nie tylko występem na żywo, ale także płytą kompaktową otwarcie Muzeum Historii Żydów Polskich. Było więc o panu Tomaszu głośno, ale czy warte to rzeczy zapamiętania na dłużej to już zupełnie inna i chyba nie za bardzo wesoła historia. Obawiam się, że jej nastroju nie zmieni ani minitrasa koncertowa z Marcinem Maseckim, ani kilka koncertów z amerykańskim kwartetem, ani też jeden wspólny występ z braćmi Olesiami.

Swoje nowe dzieła pokazali za to Leszek Możdżer i Wojtek Mazolewski. Obydwaj są pupilami mediów telewizyjno-radiowo-prasowych, to i szum, jaki wokół nich został wzbudzony chwilami przechodził w przykry wręcz hałas. I tu także cieszyć się czym nie ma za bardzo, bo akurat i płyta „Polska” i album „Polka” sprawiały wrażenie nie tyle ważnych dokumentów ich twórczej dyspozycji, ale co najwyżej odświętnie przystrojonych wydmuszek.

 

Jeśli więc tym właśnie miałby stać polski jazz, to daleki był bym od pomyślnych prognoz na przyszłość. Na szczęście jest zupełnie inaczej. Puls jazzu bije zupełnie gdzie indziej i całkiem innymi zdarzeniami daje o sobie znać, ale aby go chociaż spróbować wyczuć, warto zaglądać nie tylko do szacownych sal koncertowych i śledzić działania najpopularniejszych twórców. Na to niestety nie łatwo zdobyć się, ani zdezorientowanej medialnym szumem publiczności, ani, co gorsza, bijącej rekordy lenistwa grupie dziennikarskich celebrieties, która na innych niż koncerty galowe zwyczajnie nie bywa.  Bo jak inaczej skomentować pominięcie przez nich takich koncertów jak prawykonanie „Guernici” Barry’ego Guya i Blue Shroud Band podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej, występu Agustiego Fernandeza i Ad Libitum Ensemble – zespołu złożonego z creme de creme polskiej improwizowanej sceny, koncertów Petera Brotzmanna czy tria Marca Ribot w Padon To Tu

Ten puls, niezależnie od personalnych upodobań i ocen, bije w działaniach tria Marcina Wasilewskiego, któremu udało się przekonać do swojej muzyki bez radiowo-telewizyjnej paplaniny prawie 8000 słuchaczy. W powracającym po dekadzie z nową płytą albumie „The Sign” Michale Tokaju czy triu RGG, które podpisało kontrakt z  OKEH Records na nową płytę. Wiemy jaki będzie miała tytuł i w koncertowej wersji mieliśmy okazję jej posłuchać, nominalnie jednak AURA weźmie udział w podsumowaniach bieżącego roku. W debiutanckiej płycie Dominika Wani, która co prawda ukazała się w roku 2013, ale owoce przyniosła przecież w roku następnym. Jednym z takich owoców była m.in. płyta ELMY – „HIC ET NUNC” - zaryzykuję stwierdzenie najbardziej intrygujący album wokalny nie tylko minionego roku.

Wyczuwa się go, o ile ktoś zechce zadać sobie minimum trudu, w działaniach Sebastiana Zawadzkiego, Piotra Orzechowskiego, Kuby Płużka, którzy dostarczyli w końcu roku swoje solowe nagrania, a ten ostatni także płytę triową „First Album”. Słychać go w poświęconym polskiej muzyce ludowej projekcie Irka Wojtczaka – Folk Five, działaniach zespołów Adama Pierończyka, Piotra Lemańczyka albo w orkiestrowych pracach Nikoli Kołodziejczyka czy Macieja Trifonidisa, choć dzieli te dwa zespoły morze różnic.  Przykładów pewnie można byłoby podać znacznie więcej, ale przecież nie o wyliczanki chodzi.

 

Z innej jazzowej albo lepiej powiedzieć improwizowanej flanki tętno bije być może jeszcze szybciej. Wacław Zimpel został nominowany do „Paszportów Polityki” ale nade wszystko przyniósł bardzo różnorodną muzykę od granej z trio z Michiyo Yagi i Tamaro Hondą, przez karnatycką Saagarę, aż po płyty nagrane z To Tu Orchestra, mniej w Polsce znanym zespołem Keefee;ego Jacksona wydającym dla Delamrk Records lub doskonale znaną u nas IRCHĄ.

Nadzwyczajną aktywnością odznaczał się Dominik Strycharski, którą, co nie nowina, dzieli swój czas pomiędzy działania koncertowo wydawnicze i kompozytorskie w dziedzinie teatralnej. Od Dominika dostaliśmy w prezencie dwie bardzo różne od siebie, ale podobnie znakomite płyty Pulsarusa „Bee-Itch” oraz wydaną pod koniec roku „Prophetic Fall” nagraną z Pawłem Szpurą i Ksawerym Wójcińskim.

No własnie, a skoro jesteśmy przy Ksawerym, to nie można nie odnotować jego koncertów z legendarnym Charlesem Gaylem oraz jego pierwszej sygnowanej własnym nazwiskiem solowej płyty „The Soul”. Tak soliści mieli niezły rok i Pawła Szamburskiego i Huberta Zemlera, których recitale i koncerty spodobały się nie tylko krytyce, ale również i publiczności

 

Podsumowanie każe przyjrzeć się także festiwalom. Tych naprawdę ciekawych, jednocześnie stymulujących aktywność muzyków nie tylko spoza granicy, ale i z kraju było raczej nie za wiele, ale to też nie jest wcale cecha imprez tylko ubiegłorocznych. Bezpomysłowość znakomitej ich większości doskwiera od wielu już lat. Niestety bardzo często pozostaje niezauważona, bezpiecznie moszcząc się pod przykryciem programów usianych gwiazdami zza Oceanu. Ale to też nie jest jakoś szczególnie dziwne i zapewne z znacznej mierze wynika zarówno ze sposobu ich finansowania, jak i oczekiwań, jakie mają wobec nich państwowi darczyńcy.

W bardzo dużym uproszczeniu przypominają się czasy sprzed dwóch i pół dekady, sprzed ustrojowego przewrotu, kiedy jedynym dysponentem finansów w dziedzinie kultury w Polsce było państwo. Dziś jest podobnie, znakomita większość imprez jest finansowana z pieniędzy publicznych, ministerialnych, marszałkowskich czy miejskich, prawie bez udziału inwestycji z rynku prywatnego. A konia z rzędem temu, kto namówi urzędnika, aby pochylił się nad czymś tak zawiłym, mrocznym i wymagającym wiedzy jak idea festiwalu, inna niż „zbierzmy kilka wielkich gwiazd, gdy akurat grają w sąsiedztwie i pokażmy je po raz nie wiem który na polskich scenach w nadziei, że promocyjne motto - po raz pierwszy w Polsce! – zrobi jeszcze na kimś jakiekolwiek wrażenie. Potem poudawajmy, że ma to poważne oddziaływanie kulturotwórcze. Otóż niestety jeśli w ogóle ma jakiekolwiek to co najwyżej znikome, i jedyne czym jest, to w istocie mocnym dowodem na traktowanie Polski jako głębokiego zaścianka. CO gorsza podtrzymuje tylko wizję, że inna niż popularna muzyka cieszy się znikomą estymą w społeczeństwie. A jaką może się cieszyć skoro wielu wciąż kombinuje jak wskrzesić Milesa Davisa i wreszcie sprzedać nadkomplet biletów?

Dlaczego o tym piszę akurat w tekście „To był rok….” Ano dlatego, że w 2014 roku dziedziny muzyki jazzowej czy improwizowanej potraktowane zostały przez państwowych mecenasów w sposób wyjątkowo obcesowy. Począwszy od braku w eksperckich komisjach ludzi w istocie dysponujących wiedzą o tym co w improwizowanej trawie piszczy, skończywszy na dziwacznym i co tu kryć raczej folwarcznym trybie przyznawania dotacji. Jak na to nałożymy brak udogodnień podatkowych i proceduralnych dla sponsorów prywatnych, którym po dwóch dekadach, mało kiedy przejdzie przez myśl finansowanie kultury, to sytuacja robi się smutna, a chwilami nawet groźna, bo w jej efekcie kilka istotnych przedsięwzięć kulturalnych albo stanęło na skraju bankructwa, albo drastycznie uniemożliwiono im jakiekolwiek rozsądne działanie. Promując w tym samym czasie takie hucpy jak Solidarity Of Arts. W tej materii rok 2014 był rokiem wielkiego urzędniczego wstydu.

 

Ale też były w minionym roku inicjatywy, których wstydzić się nie sposób, a kibicować ze wszech miar warto! I co więcej odbyły się wysiłkiem własnym, a powodzenie zawdzięczają wcale nie populistycznym ruchom w stronę jazzowych / improwizatorskich wydmuszek, a pasji, konsekwencji i żelaznej woli działania. 10 lecie, całkiem hucznie obchodził choćby magazyn Popup, ale nie bójmy się tych słów, ubiegły rok był, być może jeszcze bardziej niż dwa poprzednie lata, rokiem klubu Pardon To Tu! Nie ze względu na listopadowy maraton koncertowych znakomitości, którym właściciele mogliby przyćmić nie jeden wspierany publicznymi pieniędzmi festiwal, ale również z uwagi na całoroczną działalność klubową. Wśród ubiegłorocznych koncertów było kilka, które w moim prywatnym rankingu zajęły najwyższe miejsca w tym m.in. kwintetu Petera Evansa, który miał momenty tak wspaniałe, że nie raz pomyślałem oto nadchodzi czas nowego jazzu, nowej improwizacji, nowej nie znanej wcześniej formuły i siły wyrazu. Przypadek Pardon To Tu był także zwycięstwem naczyń połączonych, klubu i jego publiczności, która trwała przy nim przez cały czas, tydzień po tygodniu, z koncertu na koncert.

 

Bardzo cenną inicjatywą jest także działanie kilku oficyn wydawniczych, szczególnie Not Two, która pokazała jak co roku, że Polsce może działać wydawca naprawdę liczący się na świecie i For Tune, które po raz drugi w swojej krótkiej historii zasypało rynek kolejnymi dwoma tuzinami nowych płyt, z których znaczna część to nagrania polskich muzyków, na które świat wpływowych majors był uprzejmy się zwyczajnie wypiąć.  Świętowaliśmy także 10 LADO ABC i to także rzecz warta odnotowania, bo dotrwać do jubileuszu w kraju gdzie na szerszą uwagę może zasługiwać mimo wszystko wciąż tylko trio Stańko / Możdżer / Mazolewski nie jest łatwo.

A więc jaki to był rok? Dzięki muzykom działającym poza snopem medialnych światełek, festiwalom spoza finansowego podium i wcale nie małej choć rozproszonej wciąż publiczności, której udało się oczyścić z błotka mainstreamowego jazzowo improwizatorskiego publicity, był to bogaty udany i napawający dobrym nastrojem na przyszłość rok. Dla nas szczególnie ważny, bo nie dość, że z pomocą braci Oleś i Christophera Della i kilku dobrych, życzliwych dusz, udało nam się zakończyć go wydaniem na świat naszego pierwszego, płytowego dziecka - KOMEDA AHEAD, to jeszcze, i co o wiele ważniejsze, dzięki naszym partnerom i Wam - Naszym Czytelnikom przetrwać kolejny rok. Za to wsparcie i nieskończenie wiele dowodów sympatii, rzeczowe głosy krytyki i codzienne wsparcie bardzo Wam dziękuję.