Próbuję zaglądać do źródła i czerpać z tego prawdę - wywiad z Kubą Płużkiem

Autor: 
Piotr Wojdat
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Z pianistą Kubą Płużkiem rozmawiam na temat jego nowej, solowej płyty “Book Of Resonance”. Z wywiadu można się dowiedzieć, jak działa rezonator magnetyczny i jak zmienia brzmienie fortepianu. Pytam artystę także o inspiracje polskim folklorem oraz eksperymenty z elektroniką. 

 

Jak wpadłeś na pomysł, żeby na potrzeby nowej płyty “Book Of Resonance” wspomóc się rezonatorem magnetycznym?

 

Kuba Płużek: W tym przypadku dał o sobie znać jutubowy algorytm i z jakiegoś powodu podsunął mi na stronie głównej nagranie z prezentacji rezonatora. Trzy sekundy wahałem się, kliknąłem, obejrzałem i pomyślałem, że jeśli rzeczywiście to urządzenie tak działa, to otwierają się

przed pianistami i kompozytorami nowe możliwości. 

 

Jesienią 2016 roku poleciałem do Londynu na test, konstruktor Andrew McPherson udostępnił mi fortepian z zamontowanym rezonatorem i faktycznie - instrument, na którym próbuję grać od dziecka, nagle zaczął

wydawać z siebie dźwięki, jakich w życiu nie słyszałem.

 

Czy mógłbyś wytłumaczyć, jak działa to urządzenie i co można dzięki niemu osiągnąć? Na ile różni się od elektronicznych efektów?

 

KP: Przy klawiaturze jest zainstalowany sensor mierzący stopień wciśnięcia klawiszy, który przekazuje te informacje do komputera, Andrew napisał też własne oprogramowanie. Sygnał dalej podróżuje przez wzmacniacz do magnesów zawieszonych nad strunami

wprawiających je w wibracje. Dzięki temu możemy modulować dźwięk po wciśnięciu klawisza, coś co nie było w ogóle możliwe od początku istnienia fortepianu. Używając rezonatora, możliwe jest zrobienie z zupełnej ciszy crescenda, trzymanie dźwięku tak długo jak trzymamy klawisze (jak na organach lub syntezatorze), pobudzenie różnych alikwotów

danego dźwięku poprzez kilkukrotne delikatne muśnięcie klawisza i zrobienie slajdu z dźwięku na dźwięk, jak na gitarze. Dochodzi do tego czwarty pedał sterujący wolumenem, co daje niesamowite możliwości ekspresji. Fascynujące jest to, że wszystko odbywa się

akustycznie i z początku niełatwo było się oswoić z nową techniką gry. Chcąc zagrać załóżmy ambientowe przestrzenie, można wcisnąć klawisze, tak żeby nie uderzyć młoteczkami o struny i trzymając je, wykonać vibrato dodatkowym pedałem.

 

Na najnowszym Twoim albumie pojawiają się wątki folklorystyczne. Jednym z nich jest kurpiowska pieśń “A chtóż tam puka”, którą zinterpretowałeś na swój sposób. Skąd wzięły się u Ciebie takie zainteresowania?

 

KP: Od jakiegoś czasu staram się śledzić i zgłębiać te starodawne, staropolskie, przekazywane ustnie z prababki na dziada, na wnuki melodie. Próbuję zaglądać do źródła i czerpać z tego prawdę, znaleźć własną tożsamość i kierunek, w którym będę chciał zmierzać. Poznanie tych pieśni, folkloru, zwyczajów daje lepszy obraz tego, jak muzyka się rozwija. A jak się człowiek nie rozwija, to się zwija. 

 

Można tam też zauważyć sporą dozę transowości. Zwłaszcza w składzie ze skrzypcami, basami, bębnem i śpiewem. Kilka tematów podrzuciła mi moja koleżanka Marysia Komenda z liceum muzycznego, między innymi właśnie „A chtóz tam puka”. Można na różne sposoby wykorzystywać motywy z tej melodii i budować na nich opowieść.

 

Kurpiowski temat na “Book Of Resonance” doskonale koresponduje z zawartością zeszłorocznego albumu Łukasza Ojdany - “Kurpian Songs & Meditations”. Na ile w tym przypadku, a na ile zamierzonego działania?

 

 

KP: Nie wiedziałem, że Łukasz będzie nagrywać taką płytę, on też nie wiedział o moich planach, ani o tym, że wydamy nasze płyty w tej samej wytwórni Audio Cave. Super, że muzycy sięgają do takich źródeł, bo można tam odnaleźć masę ciekawych rzeczy i doświadczać

muzyki niezapisanej.

 

Album “Book Of Resonance” wieńczy kolejny ludowy temat oparty na “Dwa serduszka, cztery oczy”. Czy nie obawiałeś się porównań z innymi wersjami tego utworu, a zwłaszcza tą, którą znamy z filmu “Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego?

 

KP: Podczas sesji nagrałem kilka polskich melodii, np. “Matulu moja”, “Krywaniu”, “Z popielnika na Wojtusia”, ale ostatecznie wybór padł na “Dwa serduszka”, bo najlepiej komponowały się z resztą materiału, w całości improwizowanego. Porównania zawsze były i będą, ponieważ taka już natura ludzka, ciężko tego uniknąć. Każdemu coś może się z czymś skojarzyć, choć znacznie łatwiej się żyje, kiedy pozbędzie się ocen i porównań.

 

Jak oceniasz z perspektywy czasu swoją solową płytę “Eleven Songs”, która ukazała się w 2015 roku? Czy od tego czasu zmieniło się Twoje podejście do grania solo? Jak przełożyło się to na zawartość “Book Of Resonance”?

 

KP: Od dawna staram się dojść do ładu w materii połączenia rąk z głową i sercem. Oprócz tej teorii Horowitza najbardziej podoba mi się to, jak według swojego harmonogramu schodził na śniadanie, po czym wracał na górę odpocząć. Im człowiek starszy, tym chyba bardziej dostrzega, że mniej i prościej ma często większy przekaz niż więcej i trudniej. Na pewno

teraz “Eleven Songs” nagrałbym inaczej. 

 

Przez ostatni rok oprócz ścigania w iRacing skupiłem się głównie na poprawie zawieszenia i amortyzacji w ręce i studiowaniu Jana Sebastiana Bacha. On jest wspaniały, ma wszystko. Oczyszcza głowę. To jest gotowy kosmos, z którego można czerpać garściami. Jego linie melodyczne są nieprzewidywalne, ale logiczne. A gotowe akordy, które teoretycznie nie miały prawa wtedy istnieć, są po prostu rozłożone w melodiach. Bardzo pomaga mi to w graniu solo i w zespole. To czego Janek nauczy, mocno wsiąka w organizm. Także z nadzieją myślę o zostaniu wkrótce bardziej profesjonalnym pianistą.

 

Potrafisz odnaleźć się w różnych konwencjach artystycznych. Jak współpracuje Ci się z Idą Zalewską?

 

KP: Wykonywanie muzyki z wokalistkami i wokalistami może być trochę podobne do grania z instrumentami dętymi, też prowadzą pojedynczą linię melodyczną i muszą brać oddech. Ida ma rzadko spotykane brzmienie głosu. Nagraliśmy płytę w duecie, która zostanie wydana we wrześniu.

 

 

jak czujesz się, gdy Twojej muzyce towarzyszą bity, skrecze i rapowanie Eskaubeia?

 

KP: Każdy zespół, z którym współpracuję, daje mi nową i inną perspektywę, dzięki czemu mogę wyciągać wnioski i podejmować decyzje odnośnie mojej muzyki. Dlatego chętnie sprawdzam, jak odnajdę się w różnych konfiguracjach. Artyści, z którymi działam, wymagają innego reagowania na dźwięk czy to bity, skrecze, rapowanie, śpiewanie, syntezator modularny, gitara, skrzypce czy duet z hammondem i

zawsze z przyjemnością sprawdzam, czy nasze częstotliwości się polubią.

 

Jakie pomysły na siebie ma Kuba Płużek? Pół żartem, pół serio - chyba pozostały Ci już tylko eksperymenty z efektami elektronicznymi...

 

KP: Chcę kontynuować moje działania w trio, kwartecie i solo, ale też zgłębiać dalej muzykę klasyczną. Eksperymenty z elektroniką już się pojawiły w ramach stypendium ministerialnego i jak najbardziej będę je kontynuować, bo synteza to fascynująca sprawa, która daje nam możliwość tworzenia własnych brzmień.

 

Czy możemy liczyć w najbliższym czasie na nowe nagrania Twojego kwartetu? Ostatni album zatytułowany “Creationism” ukazał się w 2018 roku i był oparty na ciekawym koncepcie artystycznym…

 

KP: Mam w głowie plan na dwie następne płyty, ale nie chcę na siłę nic przyspieszać. Kiedy przyjdzie odpowiedni czas, zaczniemy działać. Po pandemicznym resecie pianistycznym, jaki sobie zrobiłem, czuję że znalazłem dużo dobrej energii i zamierzam ją wykorzystać w

myśl przesłania Wayne’a Shortera - play what you wish for.

Oprócz tego wkrótce z małym opóźnieniem jedziemy do Szwajcarii realizować film dokumentalny „Mój dziadek w Bugatti”, do którego będę komponować warstwę muzyczną.