Mucha nie siada! - rozmowa z Irkiem Wojtczakiem

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Pretekstem do naszego spotkania jest Twój koncert z Fonda / Stevens Group na festiwalu Jazz i okolice. ale zacząć chciałbym od podpytania Cię o projekt, który można było usłyszeć na festiwalu Jazz Art kilka lata temu, który jednak bardzo zapadł nam w pamięci. Maciek Karłowski porównywał go w swojej relacji do dokonań Zbigniewa Namysłowskiego: Być może Irek Wojtczak będzie potrafił przełożyć  polską muzyczną, często nazbyt wstydliwą  tradycję na dzisiejszy język jazzowy. A zaczęło się ponoć od podróży do źródeł?

Tak, wybrałem się tam, gdzie spędziłem pierwsze 15 lat mojego życia. Po latach zapragnąłem rozliczyć się z historią której tak wiele zawdzięczam i odnaleźć w niej właśnie to coś naszego, polskiego. Są to okolice Łęczycy i Łowicza. Jestem też wielkim fanem tamtejszych muzyków, ludzi którzy bardzo mocno spenetrowali takie tańce jak oberek i kujawiak. Panowie, pentlując to wszystko i repetując tą muzykę improwizują - i w tym  właśnie odnalazłem tą wspólną nutę.

Kiedy 5 lat temu pojawiłem się na warsztatach jazzowych z Ravim Coltranem, Ravi wszedł, przedstawił się, po czym poprosił byśmy zagrali coś swojego, jakąś naszą melodię. Wielu miało mu jednak do zaoferowania jakiś standard jazzowy. A on odpowiedział na to: „Nie, to jest moja muzyka - ja chcę usłyszeć coś waszego” - i to mnie zainspirowało. Zacząłem szukać we własnej historii - skąd jestem i dokąd mogę to doprowadzić. Potem zawalczyłem o środki na ten projekt i szczęśliwie się udało. Wyruszyłem na poszukiwania muzyków. Z pomocą  wójta Ryszarda Nowakowskiego, który to wiózł mnie autem przez jakieś listopadowe błota gdzie poznawałem kolejne śpiewaczki, skrzypków, akordeonistów aż w końcu trafiłem na Pana Tadeusza Kubiaka. Pan Kubiak ma już 90 lat, nagradzany wielokrotnie w Kazimierzu (to takie nasze ludowe Grammy) stał się moją główną inspiracją tych nagrań. Premierę tego projektu zagraliśmy wspólnie w filharmonii łódzkiej. Muzyka ta została wyróżniona na warszawskim festiwalu „Nowa Tradycja”.  Kiedy jesteśmy razem na scenie i on gra te swoje zawijasy, frazy, to widzę że muzyka to jeden wspólny ludzki ocean w którym nie ma podziałów na tych i tamtych. Bardzo mnie poruszył swoją prostotą i radością grania. Filtruję to czego nauczyłem się od niego i wykorzystuję to w improwizacji.

Na początku podchodził do mnie nieufnie, z rezerwą: myślał, że przyjechałem po prostu okraść go z jego muzyki, nie dając nic w zamian, choć oczywiście tak nie było. Gdy sytuacja się trochę rozluźniła - a na wsi w różny sposób można luzować sytuację - on wyciągnął skrzypce, ja wyjąłem swój saksofon, choć właściwie przy tym facecie nie miałem za bardzo co robić - olśnił mnie po prostu. Słuchałem go godzinami, nagrywałem te melodie na dyktafon. Później, gdy już miałem wynajęte studio, zamówiłem autobus którego kierowcą okazał się wąsacz z krzaczastymi brwiami. Pojechaliśmy w te błota i zabraliśmy całą tą elitę z wiosek, na czele z Panem Kubiakiem i chórem. Zawiozłem ich do studia gdzie wspólnie, powoli rozpoczęliśmy nagrania. Było naprawdę „na wesoło” i dobrze, niezapomniane chwile.

Wspomniałeś o Ravim Coltrane’ie. Takich spotkań miałeś na swojej drodze więcej. Opowiedz trochę o relacjach z takimi gośćmi i nauczycielami.

Mark Helias, Ralph Alessi, Jim Black, Tony Malaby. Spotkania z Nowojorczykami zawsze przynoszą świeże spojrzenie na muzykę, którą uprawiamy - muzykę improwizowaną. Dlatego te spotkania są szalenie interesujące. Granice się otwierają – byłby to „strzał w kolano” gdybyśmy takich konfrontacji unikali. Poza tym takie spotkania to nie tylko muzyka, ale też morze życiowych historii - o to właśnie chodzi. Te dźwięki są właśnie pomiędzy takimi historiami. Musimy utrzymywać te kontakty by być świadomi tego co się dzieje wokół. Nie sposób przejść obojętnie obok Nowego Jorku grając muzykę improwizowaną.

W tym roku ukazała się Twoja płyta „The Bees Knees”. Co to za muzyka?

Umieściłem tam moje inspiracje muzyką  tzw. współczesną, XX-wieczną, którą się interesuję nie od dziś. Kamil Pater gra na gitarze, Adam Żuchowski na kontrabasie i Kuba Staruszkiewicz na perkusji. Kamila spotkałem na próbie z Contemporary Noise Sextet a  rok później nagrywaliśmy wspólnie płytę A-Kineton z bydgoskimi muzykami: Rafałem Gorzyckim i Pawłem Urowskim. Szukałem gitarzysty na tę płytę. Rozmawiałem nawet z Marc Ducretem podczas Sopockiego  koncertu. No ale cóż… Marc ma w kalendarzu wolny np. 1 dzień w listopadzie - no i nie każdemu odpowiada taka dyspozycja. Więc długo szukałem tego brzmienia gitary które by mi odpowiadało. Kamil jest utalentowanym, młodym, zapalonym do grania muzykiem. Gdy robimy coś razem on daje temu serce. Wraz z Adamem i Kubą, wspaniałymi i doświadczonymi kumplami, muzykami z Trójmiasta, nagraliśmy muzykę że „mucha nie siada” czyli The Bees’ Knees.

Część z tych rzeczy pisałem wcześniej, niektóre kończyłem w trakcie prób. Tytuł tej płyty wziął się z tego, że mój serdeczny przyjaciel Przemek Dyjakowski  w eleganckiej marynarze koloru blue  z saksofonem w ręku wpadł do mnie na przysłowiową kawę  w Sopocie. Ja w tym czasie kończyłem pisać jakąś tam melodyjkę, która potem stała się utworem tytułowym. Otwierając drzwi  patrzę i mówię do niego: No Przemuś! Mucha nie siada! I oto mamy the bees knees. Elegancka anarchia, jak napisał w swojej recenzji Adam Baruch, o to chodziło. Ale sam utwór jest wręcz przaśny… Na płycie jest 8 różnych kompozycji - ta się naprawdę różni od reszty. Nie sprowadzam muzyki do  jednej tylko opowieści – jeżeli jedną ręką coś buduję to drugą zaraz burzę. Robię to żeby stworzyć przestrzeń do następnego działania. Może tej kompozycji nie powinno nawet tam być, ale chciałem pokazać, że przaśność to jest też element mnie… Utwór „12 w skali Beauforta” to takie połączenie Sopotu, z którym jestem związany i wymyślonej przez pana Arnolda Schönberga muzyki dodekafonicznej, opartej na 12 równoprawnych  tonach. W jednym utworze gram na saksofonie sopranowym - „Fred’s Dance” - taniec Freda Astaire’a - to jest polirytmiczny utwór, gdzie nie ma tam prostego groove’u więc  zamarzyłem by ktoś go zatańczył, ale koleżanka podpowiedziała mi, że taki taniec mógłby wykonać tylko Fred Astaire. Więc tak przenikają się historie tworząc ciąg niepowtarzalnych zjawisk i pomysłów w naszej twórczości – to uwielbiam w tej przestrzeni.

Wróćmy teraz do tego co wydarzy się za chwilę - koncert z Fonda Stevens Group w ramach festiwalu "Jazz i okolice" i znów spotkanie z czołówką amerykańskiej sceny. Obok liderów przy fortepianie i kontrabasie także Herb Robertson i Harvey Sorgen. Co to będzie za koncert? Co to będzie za muzyka?

Trzy lata temu dokonaliśmy nagrań w tymi dżentelmenami tylko w miejscu Herb Robertsona grał fantastyczny Maciej Obara. Czekam niecierpliwie na ten koncert w katowickiej Hipnozie gdzie zagramy nowe, wspólnie wybrane przez nas własne kompozycje. Oczywiście muszę wspomnieć o protoplaście tego zespołu Andrzeju Kalinowkim, z którym współpracujemy już kilka ładnych lat. Z tymi muzykami, w tej materii, wszystko może się zdarzyć. Na pewno nie zabraknie sonorystyki Robertsona, energii Fondy, harmonii Steavensa i rytmiki Sorgena.

A co potem? Gdzie Cię szukać? Czego mogą spodziewać się entuzjaści Twojej twórczości?

W listopadzie ruszam w trasę z moją płytą The bees’knees. Norymberga, Bydgoszcz, Sopot,  Warszawa i Bruksela. 2 – ego grudnia zapraszam do klubu Pardą To Tu w Warszawie. Obserwując działania sopockiego Spatifu możemy  w każdy ostatni czwartek miesiąca wpaść na performersko – muzyczny cykl zatytułowany „Woda Dżeztylowana” którego to jestem wraz z Michałem Gosem i Arkiem Hronowskim, twórcą i propagatorem. Zapraszam! Mucha nie siada!