Jestem zainteresowana po prostu robieniem muzyki - rozmowa z Ingrid Laubrock

Autor: 
Piotr Jagielski

Zanim powie cokolwiek o muzyce, niemiecka saksofonistka i kompozytorka Ingrid Laubrock pyta o Pardon, To Tu - warszawski klub, w którym grała w 2015 r., stojąc na czele kwintetu Ubatuba, z Timem Bernem i Tomam Raineyem w składzie. Laubrock mieszka w Nowym Jorku i jest jedną z gwiazd tamtejszej sceny niezależnej, pracuje z Tyshawnem Soreyem i Mary Halvorson. Do Polski przyjechała tym razem, by wystąpić na festiwalu Jazz Od Nowa wraz z pianistą Kubą Płużkiem i mieszkającym w USA tureckim gitarzysta Timucinem Sahinem.

Pardon, To Tu wciąż działa, ale już nie w dawnym lokalu przy Placu Grzybowskim. Tam budują teraz wieżowiec.

Szkoda, naprawdę kochałam to miejsce. Żałuję, że nigdy nie miałam okazji żeby po prostu pospacerować po Warszawie, zawsze są jakieś próby przed występami czy inne obowiązki..

Warszawa to miasto awangardy i free-jazzu, mówiąc z przymrużeniem oka. Na jednej ulicy, obok siebie stoją XIX-wieczne kamienice, socrealistyczne bloki i przeszklone biurowce. Jak bardzo free-jazzowy jest pani nowy projekt? Jest pani bardzo aktywna na nowojorskiej scenie awangardowej. Tymczasem tym razem gra pani z orkiestrą.

Chciałam to zrobić chyba od zawsze. Potajemne pragnienia. Słucham bardzo dużo muzyki orkiestrowej i tu nagle pojawiła się możliwość wzięcia udziału w kurskie, prowadzonym w Berklee przez George'a Lewisa. Wzięłam w nim udział - naszym zadaniem było przygotowanie minutowej próbki muzyki. Sampel. Umowa była taka, że jeśli im się spodoba to dostaniesz zlecenie na napisanie całej kompozycji.

Czy pisanie takiego fragmentu, sampla jest trudniejsze niż całości?

Wszystko było dla mnie trudne! Musiałam się nauczyć notacji, spisywania moich pomysłów. Nigdy wcześniej nie pracowałam z sekcją smyczkową, nic o niej nie wiedziałam. Wszystkiego musiałam uczyć się na bieżąco.

Przecież muzycy jazzowi również posługują się zapisem nutowym.

Nie w takim wymiarze i nie na takim stopniu trudności. Poza tym trudnym zadaniem, to była wspaniała zabawa. Gdy pracujesz z muzykami jazzowymi, nawet gdy improwizujecie, bez konkretnego planu, celu - i tak komponujesz. W przypadku orkiestry to bardzo podobny rodzaj pracy. Jest po prostu więcej instrumentów.

Drobiazg, faktycznie. A pozostaje jakieś miejsce na improwizację, odejście od zapisu? Czy twardo trzymacie się tekstu?

Pierwsza wersja była zupełnie pozbawiona elementów improwizacji, była szykowana pod klasyczną orkiestrę. Ale wersja, którą zarejestrowaliśmy ma improwizowane partie. W kompozycje wpisane jest miejsce na swobodę dla konkretnych muzyków. To, co zrobią z tą przestrzenią i swobodą zależy od nich, niczego im nie narzucam. Tworzę tło pod sola, o których wiem, że się wydarzą, ale nie wiem, jakie będą. Jeśli dwa instrumenty wejdą w zaimprowizowany dialog, będą reagowały na to, co każde ma do powiedzenia. Korzystam z sygnałów dyrygenckich, jakie stosuje na przykład Anthony Braxton.

Spędziła pani sporo czasu, grając w zespołach Braxtona. Jaki wpływ wywarło na panią to doświadczenie?

Anthony to wspaniały człowiek i wspaniały muzyk. Z otwartą głową, o niezgłębionej wyobraźni. Zupełnie odmienił sposób, w jaki myślę o muzyce i komponowaniu. Otworzył mi umysł i oczy na wiele spraw, jestem mu ogromnie wdzięczna i na zawsze dłużna. Przykre, że tak często musi znosić ataki jazzowych konserwatystów, którzy nie zawsze rozumieją, co on robi.

Czy on w ogóle postrzega swoją muzykę jako "jazz"?

Chyba nie myśli o niej ani w kategoriach "jazzu", ani "muzyki poważnej". Dla niego chodzi po prostu o muzykę, dźwięk, twórcze wyrażanie siebie. Ja wychodzę od jazzu i wciąż angażuję się w typowe dla tego gatunku projekty, Ale tak naprawdę jestem zainteresowana po prostu robieniem muzyki, niezależnie od tego, jak kto ją nazwie. Byłam nawet zdziwiona, gdy muzyczna prasa z miejsca zakwalifikowała mój ostatni album jako jazz.

No przecież gra pani na saksofonie!

No właśnie! I to wystarczy! A skoro tak, to muszę grać jazz. Po prostu staram się zagrać czy zapisać to, co gra mi w głowie. Nie jestem obsesyjnie przywiązana do nazw gatunków muzycznych.

To ideały europejskiej sceny free-jazzowej. Czy czuje się pani spadkobierczynią tradycji niemieckiej awangardy?

Gdy zaczynałam grać, byłam już w Londynie. Teraz wróciłam, grałam w Niemczech koncerty, brałam udział w projektach artystycznych; teraz czuję się bliżej tym tradycjom. Ale nie wychowywałam się artystycznie w niemieckim środowisku.

W Londynie też działała silna scena awangardowa z Evanem Parkerem na czele.

Właśnie wczoraj wspólnie nagrywaliśmy. W Europie jest większa publiczność dla tego typu muzyki niż w Stanach Zjednoczonych. Ale to też się odmienia, wyrównuje. Żyjemy w czasach nieustannej, nieskrępowanej wymiany informacji, konsumpcji danych. Coraz trudniej nakreślić, gdzie przebiegają linie demarkacyjne między jazzem, a muzyką poważną, jazzem europejskim, a amerykańskim. Na tym etapie wszystko jest wymieszane. Widać to dobrze w Nowym Jorku; scena jest niejednorodna - znajdzie się coś zarówno dla fanów tradycyjnego jazzu, jak i radykalnej improwizacji. W każdej z tych nisz wciąż pojawiają się młodzi artyści, którzy nadal chcą poświęcać się takiej właśnie muzyce.

Czyli Nowy Jork wciąż jest muzyczną stolicą świata?

Tak uważam. Tempo miasta bywa zupełnie szalone, spektrum wyboru także. To inspirujące. Ktoś może pracować za barem w knajpie w SoHo za dnia, a w nocach pisać symfonie albo nagrywać wspaniały album jazzowy. To miasto sztuki i kulturowy tygiel, w którym spotykają się wszystkie możliwe estetyki. Oddziałując na siebie nawzajem, tworzą coś nowatorskiego i unikatowego. W Europie takim miejscem jest Berlin.
Osobiście, najbardziej komfortowo czuję się grając w dużych zespołach. Ale spotkania w mniejszym gronie potrafią wydobyć z muzyka coś innego niż jego zwykły język, są bardziej intymne.

Co nowego można dziś wyciągnąć z formatu jazzowej orkiestry?

Nie nawiązujemy do tradycji jazzbandu, w rozumieniu zespołów Duke'a Ellingtona czy Counta Basiego. Sięgamy raczej po Ligeti'ego i Lutosławskiego. A taka orkiestra to wciąż otwarta forma, zawsze znajdzie się w niej miejsce na nowatorską improwizację; tego właśnie uczyliśmy się na warsztatach, tego uczył nas Anthony Braxton. To nie jazz, nie muzyka poważna; raczej hybryda obu. To ekscytujące; szukamy czegoś nowego i w dodatku robimy to wspólnie.