Twoja własna Mnemotaksja

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Późnym popołudnie w Kościele Ewangelicko-Reformowanym w Warszawie zebrała się ok 50 osób. I choć zazwyczaj lubimy gdy na koncercie widownia wypełniona jest do ostatniego miejsca, tym razem dobrze się stało, że na sali nie była nas garstka. Bo w projekcie Mnemotaksja nie o tłumy chodzi. I nie tylko o muzykę.

W kościele rozświetlonym słońcem złotej godziny, stanęli jedni z najbardziej intrygujących polskich improwizatorów: Gerard Lebik, Maciej Garbowski i Wojciech Romanowski i Piotr Damasiewicz. Przez kolejną godzinę, po oszczędnie zdobionym wnętrzu ewangelickiej świątyni niosły się dźwięki kompozycji tego ostatniego.

Utwory te powstały 6 lat temu gdy muzycy ci byli na samym początku swej muzycznej drogi. Zamiast jednak - co byłoby w gruncie rzeczy naturalne - każdą możliwą okazję do koncertowania i zarabiania pieniędzy, spotykali się we wrocławskim Kościele Chrześcijan-Baptystów. Nie na modlitwę, ale na granie. Niemal dokładnie 5 lat temu - 29 czerwca 2009 roku - nagrali materiał, który teraz ukazał się nakładem oficyny For Tune.

I właśnie płytowa premiera stała się okazją do ponownego spotkania kwartetu Damasiewicza i rewizyty muzyki sprzed lat. Zespół wyruszył w krótką trasę, podczas której muzykę wykonują tylko w kościołach. Jak twierdzi Damasiewicz, najlepiej brzmi ona w miejscach, które sprzyjają wyciszeniu, wejrzeniu w głąb siebie. Bo właśnie temu ma służyć „Mnemotaksja” - jak sugeruje tytuł: pamięć o tym co w nas pierwotne. Muzyka ma tu pełnić rolę medium, pośrednika w rozmowie z samym sobą.

Oczywiście można by mówić, że akustyka warszawskiego kościoła tym razem grała raczej przeciw zespołowi. Można postawić pytanie czy konieczna w realizacji tego typu muzyki jest perkusja? W czwartek, niezależnie od woli, skądinąd świetnego Wojciecha Romanowskiego, bębny skutecznie zalewały gęstą masą dźwięki pozostałych instrumentów w jedno. Z drugiej strony można rozpływać się nad solowymi partiami Macieja Garbowskiego czy znakomitymi pasażami Piotra Damasiewicza, który swego czasu regularnie ćwiczył na trąbce pod wrocławskim Mostem Milenijnym, ucząc się dialogu z siedmiosekundowym echem.

Jednak dla mnie było to przede wszystkim spotkanie, do którego nie doszłoby gdyby nie muzyka. Spotkali się niemal wyłącznie znajomi, w miejscu, w którym - choć mieszkamy w Warszawie - większość z nas nie była ani razu. Kościół ten z resztą, już po pierwszych minutach koncertu przeniósł się z ruchliwej Alei Solidarności do zupełnie innego miasta, miasteczka. Byliśmy tam trochę jak turyści, rozglądając się wokoło, wsłuchując w brzmienie nieznanego rytuału. Tę niezwykłą wycieczkę zorganizował nam Piotr Damasiewicz i jego muzyka. Wycieczkę, której celem było wyrwanie nas z rutyny - także muzycznej - by potem na nową ją dostrzec. By na nowo odkryć drogę do domu - własną mnemotaksję. I to się muzykom, jak sądzę, zdecydowanie udało.