Perfomance z rośliną i domestosem i komputerem w tle - Ad Libitum dzień czwarty.

Autor: 
Małgorzata Lipińska

Mimo uważnego przeczytania programu, zupełnie nie wiedziałam, czego można się spodziewać w sali Laboratorium. Czwarty dzień Ad Libitum i ostatni w Laboratorium CSW krył przede mną głównie tajemnicę, nawet pomimo tego, że przecież idea programowa tej edycji festiwalu była znana. Połączyć improwizację obrazem, wideo, dźwiękiem i muzyką w jeden przekaz. Program festiwalowy zapowiadał trzy części, których założenia były bardzo różne.


Wielu artystów i naukowców od wieków zmaga się z tematem życia i śmierci. Każda epoka ma w tej dziedzinie swoje osiągnięcia i koncepcje. W XXI wieku śmierć stała się tematem skomplikowanym i nie łatwo już precyzyjnie zdefiniować, kiedy następuje. Kiedyś wystarczało do jej uznania - ustanie krążenia i oddychania, dziś te czynności można podtrzymywać miesiącami, dopóki nie ustaną czynności mózgu. Zmieniły się także granice pomiędzy życiem a śmiercią. Niezmienna zostaje naukowa i artystyczna fascynacja, której wyraźnie uległ autor pierwszej części sobotniego wieczoru Michał Brzeziński, podejmując temat w swojej audiowizualnej preparacji. Bohaterami były: próbka wody pod mikroskopem pełna mikroorganizmów spod Skarpy Wiślanej - "życie" oraz domestos - "śmierć", a także piękna zielona roślina podłączona do komputera, i w końcu komputer przetwarzający impulsy elektryczne spod mikroskopu i z rośliny na świat dźwięków.
Tak..., autor ma prawdziwie naukowe podejście do sztuki! Obraz z mikroskopu "walkę życia i śmierci" można było "podziwiać" na dużym ekranie. Kamera raczej nieciekawie ukazywała, co się tam dzieje. Obraz był zamazany, nijaki. Kolory dominujące żółty, czerwony i czarny zdawały się przed czymś ostrzegać... Może przed pustką, oderwaniem od rzeczywistości? Dźwięk, który można było usłyszeć był jedynie kombinacją zgrzytów, spięć, szeptów. W pierwszych minutach tego eksperymentu na scenie pojawił się (to naprawdę zupełnie adekwatne określenie!) berliński performer Ignaz Schick, jak donosi program znany ze ścisłych kontaktów ze światową sceną jazzu i muzyki improwizowanej. Wydanie przez niego paru nieokreślonych szeptów, połamanie patyczków, bawienie się mikrofonami, jak i nagłe oraz trwałe zniknięcie zrodziło tylko kolejne pytanie. Czy była to część perfomansu czy może jakiś dziwny wypadek przy pracy, w który słuchacze, a raczej obserwatorzy zostali zwyczajnie przez niego „wkręceni”. Dziwne to było bardzo, ale kto wie, może po prostu niepotrzebnie szukam racjonalnego wytłumaczenia udziału Shicka. Może niemiecki gość najzwyczajniej w świecie nie porozumiał się z podłączoną do komputera rośliną?
Tak więc mieliśmy śmiały eksperyment podejmujący ważkie tematy, tyle, że w warstwie wykonawczej w moim odczuciu całkowicie nieudany. Tak pod względem zastosowanych środki, jak i formy. W sumie nie wiadomo było czy to żart, efekt przerostu ambicji nad możliwościami wykonawczymi czy może jaskrawy przykład utraty umiejętności komunikacji. Jakkolwiek by nie było wydawał się trochę stratą czasu.

Drugą odsłoną była dokumentacja filmowa instalacji dźwiękowej Paula Panhuysena "Pendulum Change Ringing" (2006/2012). Jej autor skąd inąd zasłużony twórca nie dojechał do Warszawy z powodów zdrowotnych. Trzeba było więc zadowolić się projekcją wideo. Instalacja składała się z kilkunastu tureckich metalowych waz/mis, w które uderzały ustawione obok wahadła. Miały różną amplitudę i okres drgań. Dźwięk, na który składały się uderzenia był dość przejmujący. Skojarzył mi się z miastem, w którym o określonych godzinach biją dzwony w wielu dzwonnicach jednocześnie, każdy z inną częstotliwością... Bicie dzwonów może mieć wiele znaczeń, może być też próbą wyrażania radości i smutku. Tym razem jednak wywoływało raczej z jednej strony niepokój, z drugiej znużenie, którego ni jak nie mogłam się pozbyć, nawet pomimo uważnego śledzenia rytmicznych i czasowych metamorfoz jakim ulegały dźwiękowe sekwencje. Od pewnego momentu wręcz chciałam aby te wahadła w końcu się zatrzymały tym bardziej, że gdzieś cały czas tliła się nadzieja, że wraz z ich zatrzymaniem ustanie również monochromatyczny, podkreślający surowość formy obraz na ekranie.

W trzeciej z kolei części mieliśmy innego rodzaju doświadczenie. Wystąpiła grupa polsko-rosyjsko-ukraińska w składzie: Yuri Yaremchuk (saksofon sopranowy i klarnet basowy), Alexey Kruglov (saksofon altowy, basethorn, flet prosty), Maciej Staszewski (gitara), Tomek Chołoniewski (perkusja), Krzysztof Knittel (elektronika). Improwizację muzyczną wzbogaciła wideo-projekcja Miłosha Łuczyńskiego, będąca efektem interakcji pomiędzy dźwiękami i komputerowo generowanym na żywo obrazem. Grupa, w kolektywnych swobodnych improwizacjach, w zamyśle  przywoła cykl „Song Books” Johna Cage'a z 1970 roku. Mogliśmy więc usłyszeć kompozycję powstającą na żywo w różnych odsłonach solo, duo, trio... Nie było to jednak takie kolektywne improwizowanie, do jakiego przyzwyczaił mnie jazz, gdzie muzycy są wrażliwi na to, co w danej chwili grają pozostali, gdzie jeden uważa na drugiego i rozgrywa swoje partie w mniej lub bardziej, ale jednak ścisłym ze sobą związku. Tutaj każdy z muzyków miał swoje wizje i swój język wypowiedzi, powstające zupełnie równolegle, tak jak opisuje to określenie parallel voicing. W całej swojej różnorodności stworzyły jednak kompletną dźwiękową całość, której ani nie było potrzeby, ani powodu analizować. Wystarczyło za nią podążać. Jedyne co wzbudzało wątpliwości to obraz wideo wyświetlany na ekranie. I nie dlatego, że nie pasował do dźwiękowych zdarzeń, bo przecież jeśli w warstwie dźwiękowej paralel voicing udało się z powiedzeniem zastosować, to dlaczego nie spróbować tego także z improwizacją obrazem. Próba to jednak była w moim odczuciu nie do końca udana, bo czy można uznać inaczej jeśli obraz do ogólnego wrażenia nic specjalnego nie wnosił?

Jak to więc jest kiedy artysta decyduje się improwizować dźwiękem i obrazem? Czy dziedziny te mogą zadziałać razem, jako silny całościowy przekaz? Pewnie tak, ale też tak naprawdę z sobotniego multi dyscyplinarnego niekoniecznie to wynikało. Dlatego też dobrze, że przed nami jeszcze jeden, nadzwyczajny koncert, na który z pewnością czeka wielu fanów improwizacji - Anthony Braxton Diamond Curtain Wall Quartet!