Ohel Warszawa - nowa pamięć i nowa muzyka

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

W tym miejscu od 70 lat nie było tylu ludzi. 22 lipca 1942 roku rozpoczęła się akcja wywozu mieszkańców warszawskiej, zamkniętej dzielnicy żydowskiej do obozu zagłady w Treblince. Tam gdzie wtedy znajdowała się brama do getta wczoraj stanęła scena, na której swoją muzykę prezentowali czołowi twórcy jazzowej awangardy. Na śmiesznie małej w stosunku do dumnej nazwy, ulicy Bohaterów Getta, między Arsenałem a Parkiem Krasińskich, zebrało się około 2 tysiące osób by posłuchać nowej, polskiej muzyki żydowskiej. Ohel Warszawa - przedsięwzięcie zorganizowane przez Stowarzyszenie Drugie Pokolenie - Potomkowie Ocalałych z Holokaustu, Żydowski Instytut Historyczny i, co dość niezwykłe w takich okolicznościach, osobę prywatną (choć publiczną): Mikołaja Trzaskę - to było coś znacznie więcej niż “koncert z okazji...”.

“Warszawiacy” - to słowo powtarzane było ze sceny, niemal tak często jak “pamięć”. Przed 70 laty w tym miejscu tętniło życie wielokulturowej stolicy Polski. “Ze wszystkich żydowskich skupisk największe i najbardziej tradycyjne jest – w Polsce; w Polsce – Warszawa, a w Warszawie – ten oto róg Nalewek i Gęsiej. Wychodzi na to, że tu, a nie gdzie indziej jest samo centrum żydowskiego świata... - przypomniano fragmenty wspomnień Hilelela Seidmana, i dalej:  “A kiedy i gdzie więcej Żydów poległo śmiercią męczeńską niż właśnie tu, na ulicach warszawskiego getta? Każda ulica to góra Moria! A każdy kamień to ołtarz ofiarny!”. Nazwiska warszawskich Żydów i nazwy obozów, do których trafili, echem odbijały się od pobliskiego Błękitnego Wieżowca i sąsiednich kamienic Muranowa. Podniosłe słowa były jednak jedynie przerywnikiem w muzycznym święcie życia - koniecznym, byśmy pamiętali nad czym ten tytułowy Ohel - z herbrajskiego “namiot”, pomnik nagrobny - został wzniesiony. Artystycznie było to zaś przeżycie niezapomniane.

Ircha Gdola
Znany dobrze Czytelnikom Jazzarium.pl, kwartet klarnetowy Mikołaja Trzaski - Trzaska/Górczyński/Szamburski/Zimpel - poszerzony został, specjalnie na ten koncert, o inny skład tego samego leadera - trio Riverloam, czyli kontrabasistę  Olie Brice’a i perkusistę Marka Sandersa. Powstała w ten sposób Ircha Gdola - Wielka Ircha - zyskała chyba jeszcze więcej rytmu i mocy,  choć skądinąd fani zespołu wiedzą, że tych 4 klarnecistów wystarcza by siłą muzyki stworzyć wyrwę w ziemi. Mieszanka muzycznej nostalgii z jazzowym groovem zaczynała z wolna wgryzać się w bruk, który leżał w tym miejscu jeszcze gdy ulica ta nazywała się Nalewki.

Artyści, zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią Trzaski, nie “zmiękczali” swojego programu, dostosowując go do okoliczności plenerowych. Publiczności zdawało się to w zupełności odpowiadać. Muzyka bardzo nowoczesna, z pulsem tak intensywnym, że aż proszącym się o klubowy remiks, mieszała się z dźwiękowym spektaklem teatralnym. Instrumenty swoją barwą przypominały raz ludzie głosy, raz krzyki ptaków. W ostatnim utworze Paweł Szamburski dął w swój klarnet jak w barani róg szofaru, gdy nagle, jak z innego, lepszego, harmonijnego porządku rozbrzmiał saksofon altowy Mikołaja Trzaski. Do czasu. Po chwili saksofonista zaczął zataczać instrumentem kręgi w jazzowym uniesieniu. Instrumenty przekazywały sobie głos aż do momentu, w którym najwyższy ton nadał na klarnecie Wacław Zimpel. Wtedy wszystkie barwy stroików złączyły się na powrót w jednej melodii.

Shofar
Po przerwie na scenie pojawiło się dawno niewidziane trio Shofar, czyli Raphael Rogiński - gitara elektryczna, Mikołaj Trzaska - saksofon altowy, klarnety, Macio Moretti - perkusja. Zaryzykować można twierdzenie, że ich wspólna i jedyna dotąd, wydana pod tym szyldem płyta z roku 2007 zapoczątkowała cały nurt nowej polskiej muzyki żydowskiej. Mikołaj Trzaska podkreśla często, że to właśnie Rogiński wprowadził go w świat takiej formy muzycznej i pozamuzycznej ekspresji.

Przez te 5 lat u każdego z członków zespołu zmieniło się bardzo wiele. Usłyszeliśmy zupełnie inny Shofar - mniej nawiązujący do tradycji jazzu i free, za to garściami czerpiący z muzyki różnych krańców Żydowskiego świata. Wielka w tym z pewnością zasługa Raphaela, który na gitarze łączył światy bałkańskiego, arabskiego, indyjskiego wschodu z zachodnim wybrzeżem Afryki po bluesowe bezdroża Ameryki Północnej. Jego gra przywoływała jednocześnie nastroje kina Jima Jarmuscha, Wong Kar-Waia i Emira Kusturicy.
Muzyka wirowała - a wraz z nią, coraz żywiej reagowała publiczność. Taniec dźwięków przerywany był kompozycjami bardziej minimalistycznymi, w których mniej tonów, uderzeń, ekspresji - znaczyło jeszcze więcej.
Zdecydowanie warto by Shofar ponownie wyruszył w trasę koncertową, która sfinalizować mogłaby się w studio nagraniowym.

From Thee to Thee
Finał wieczoru 22 lipca był godny wielkiego festiwalu nowej polskiej muzyki żydowskiej. Ponownie leaderem zespołu był Raphael Rogiński, jednak takiego projektu chyba nikt, kto jego twórczość zna z nielicznych - jak na szerokość horyzontu twórcy - płyt czy kameralnych koncertów klubowych. Na scenie zebrała się oto 9-osobowa orkiestra - z dwoma zestawami perkusyjnymi, sekcją dętą - trąbką, puzonem i tubą - cymbałami, pianinem i niezliczoną ilością kieliszków napełnionych wodą. Muzycznie ton zespołowi nadawała gitara Rogińskiego, jednak narratorem opowieści była wokalistka - Ola Bilińska.

From Thee to Thee to projekt, który powstał w Ośrodku Pogranicze w Sejnach - miejscu na artystycznej mapie Polski szczególnym. Szczególnym także dla Rogińskiego, bo właśnie tam, po 20 latach niewidzenia spotkał się ze swoim ojcem. Pieśni stworzone dla tej orkiestry, jak pisze autor: są hołdem oddanym wszystkim tym, którzy mają odwagę przywracać i ocalać to, co skazane jest na stawnie się przeszłością.

Od samego początku, głos Oli Bilińskiej przy delikatnym akompaniamencie pocieranych kieliszków, trącanych blach perkusji, uderzanych cymbałów i z wolna, delikatnie dołączającymi instrumentami dętymi, przeszywał powietrze. Mimo najliczniejszego składu i instrumentarium był to najbardziej minimalistyczny, kameralny, wyciszony, kontemplacyjny z koncertów tego wieczoru. Po każdym utworze zanim rozbrzmiały brawa, publiczność stała kilka sekund w ciszy. Ciszy, która była tu chyba cenniejsza, niż fala oklasków, która następywała po niej.

Przez te kilkadziesiąt minut raptem dwóch, może trzech muzyków zagrało krótkie, delikatne, symboliczne sola. Reszta była w zasadzie szeptem, scenografią, wielobarwnym, wieloelementowym, wielokształtnym tłem - Jeszcze dobitniej wzmacniającym siłę przekazu.
W ostatnim fragmencie pojawił się werbel, wybijający rytm bolera. Muzyka wciąż jednak tylko się żarzyła. Podobnie jak przy ognisku, obserwowanie tego żaru było hipnotyzujące. Wtem, w finale orkiestra zaczęła na kilka minut płonąć - a najwyżej sięgającymi językami ognia były wokalizy Bilińskiej. Każdy ten muzyczny ogień mógł i, jak, sądzę zabrał do domu. 

Myślę, że nie będę osamotniony w nadziei na rychłą płytową rejestrację i tego muzycznego, artystycznego przedsięwzięcia, podobnie jak na to, że Ohel na ulicy Bohaterów Getta/Nalewki, powróci, najpóźniej za rok.