Natalia Kordiak W SPATiFIE

Autor: 
Maciej Karłowski

Warszawski Spatif. Koncerty odbywają się tu regularnie. Bardzo różne koncerty. Można posłuchać Rudiego Mahalla, można też posłuchać młodych polskich zespołów. Można też zaczerpnąć z muzycznej wyobraźni twórców będących na samiutkim początku swojej muzycznej drogi.

Taki odbył się koncert miał miejsce przed początkiem kolejnego długiego weekendu. Ty razem na scenie wokalistka jeszcze studiująca, ale mająca już na swoim koncie laur zwyciężczyni na jednym z najważniejszych a może po prostu najważniejszym polskim wokalnym festiwalu VOICINGERS. Nagrodą w tym konkursie-warsztatach-festiwalu była możliwość nagrania debiutanckiej płyty i wydania jej w słowackiej doskonale polskim fanom jazzu znanej wytwórni HEVHETIA. Album ukaże się dopiero w październiku, ale właśnie na tym koncercie była szansa posłuchać muzyki z płyty całkiem przedpremierowo.

Spośród mieszkańców wyludnionej już znacznie stolicy na śmiały krok spędzenia wieczoru w SPATIFie zdecydowała się ledwie trzydziesto osobowa garstka ludzi. Ale przecież aż tak bardzo dziwić się temu nikt nie powinien. Mało kto w wielkich ma siłę wygrać z pokusą spędzenia kolejnego długiego weekendu na działce czy grillu. Przecież już nie raz w znacznie ważniejszych testach grill wygrywał. Sytuacji Natalii Kordiak z pewnością nie poprawiał fakt, że będąc praktycznie na zupełnym początku artystycznej drogi nie wgryzła się jeszcze w ogóle w pamięć narodu, nawet takiego, który śmiało chełpi się swoją ogromnienia muzykalnością i nieprzeciętną atencją dla jazzu. Posłuchawszy tego co Natalia przygotowała dla publiczności i tego co zamierza wydać na swojej debiutanckiej płycie mam też poważne obawy czy jej sytuacja kiedykolwiek stanie się drastycznie lepsza. Bardzo chciałbym się mylić, ale odnoszę niejasne wrażenie, że artystka wybrała drogę usłaną głównie cierniami. Nie śpiewa Moniuszki, Komedy, nie śpiewa z Johnem Porterem ani na Męskim Graniu, unika standardów jazzowych , nie składa też okolicznościowych rocznicowych hołdów spiżowym postaciom polskiej jazzowej i niejazzowej historii. To natomiast praktycznie kompletnie wyklucza ją z takiego życia muzycznego, które chciałyby odnotowywać media, a poprzez nie także szersza publiczność. Pechowo śpiewa swoją muzykę, daje upust swoim wyobrażeniom o muzyce, w której jest bardzo dużo miejsca na kreację i raczej niewiele na hucpę. Otacza się młodymi ogromnie obiecującymi muzykami takimi jak choćby Przemek Chmiel grający na tenorze i sopranie czy już od dawna cieszącymi się zasłużoną renomą bardzo dobrych muzyków instrumentalistami, którzy tak prawdę powiedziawszy grają znacznie ciekawiej niż znakomita większość starszej i średniej generacji muzyków krajowej sceny jazzowej razem wziętych. Zresztą nazwiska mówią same za siebie Mateusz Kołakowski – fortepian, Alan Wykpisz – kontrabas i gitara basowa oraz Grzegorz Pałka - perkusja. Miło jest ogromnie widzieć i słyszeć, że pod opieką Natalii układają się oni w soczysty pełen rozmachu band i jako taki dają liderce wyśmienitą platformę do improwizacji.

I co z tego? Otóż w kategoriach robienia kariery niestety obawiam się, że nic. Bo żeby było coś, to trzeba byłoby odważyć się chadzać na jej koncerty i na własne uszy przekonywać się, że jazz Natalii Kordiak choć współczesny i to nie gryzie, choć niepiosenkowy to jednak nasycony pięknymi melodiami, choć wyimprowizowany to nie wykluczający nikogo swoją hermetycznością. Natalia wybrała piekielnie ciężką drogę. Dla freejazzowców zbyt zachowacza dla mainstreamowców muzealnych zbyt otwarta i niezrozumiała. I co z tego, że w jazzie naszych czasów najwięcej ciekawych muzyków znajduje się właśnie na takiej niczyjej ziemi.

Teraz długi weekend dobiegł końca. Wrócimy do rutynowych zajęć także tych koncertowych, a ja cóż tylko zwyczajnie chciałbym, żeby na tej pięknej i strasznej zarazem drodze Natalia wytrzymała ile tylko się da. Chciałbym bardzo, żeby nadal śpiewała swoje, a jak ma śpiewać standardy to niech mierzy się nie z american songbook czy kołysanką z Dziecka Rosemary, a z jak to już robiła wcześniej, z Ornette’owską Lonely Woman. I żeby nigdy w życiu nie stała się u prząśniczki i nie śpiewała na Dworcu Centralnym bo dziś o to w naszej przestrzeni kulturalnej szalenie łatwo