Jazzowa Jesień w Bielsku Białej: James Farm i Athens Concert

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski, fotowyprawy.com

W sobotnie późne popołudnie, ruch samochodowy w Bielsku-Białej koncentrował się w najbliższych okolicach Bielskiego Centrum Kultury gdzie miały się odbyć koncerty dwóch gwiazd X. edycji Jesieni Jazzowej. Bilety zostały całkowicie wysprzedane, co było niezbitym dowodem, że magia nazwisk: Redman czy Lloyd nie straciła mocy. Myślę, że dla fanów jazzu, którzy przybyli do BCK sobotni wieczór stanowił ucztę, z której chyba wszyscy wyszli nasyceni, zainspirowani, poruszeni.

Ale po kolei. James Farm, istniejąca od 3 lat grupa młodych muzyków, wie jak, a na dodatek skutecznie potrafi zaciekawić i poruszyć. I to dosłownie: w wielu miejscach sali koncertowej widać było ekspresyjnie kołyszących się słuchaczy, a tych nieruchomo wsłuchanych w dźwięki wygrywane na saksofonie Redmana, fortepianie Parksa, kontrabasie Penmana i perkusji Harlanda było tak niewielu, że można by ich było bez trudu policzyć na palcach… Można by, ale to co działo się na scenie było o wiele bardziej interesujące.

Przede wszystkim należy powiedzieć, że występ James Farm był bardzo wyrównany, w przeważającej większości dynamiczny i energetyczny, zagrany bez kompleksów, przez, co wyraźnie słychać, doskonałych instrumentalistów. To nie była bardzo trudna muzyka. Kompozycje charakteryzowały się wyrazistością, rytmicznością, „popychały” do przodu. Młodzi muzycy zagrali nowoczesny jazz, wystarczająco melodyjny i żywy, by spodobał się odbiorcy poszukującemu łatwiejszej odmiany tego gatunku muzyki. Jednocześnie wirtuozeria „farmerów” i bogactwo formalne kompozycji mogły przypaść do gustu bardziej wymagającemu słuchaczowi.

Każdy z muzyków znał swoją rolę i świetnie ją wypełniał, jednak można z łatwością stwierdzić, że najbardziej w pamięć zapadły solowe partie i improwizacje perkusisty – Erica Harlanda, któremu wyraźną radość sprawiało wybijanie rytmu na werblach, tomach, centrali, crashu i hi-hacie, na którym perkusista ułożył tamburyn miarowo podskakujący w rytm wybijany bezlitośnie przez „pałkera”. Jego popisy publiczność przyjęła owacyjnie. Podobnie reagowała na dźwięki saksofonu, które wydmuchiwał Joshua Redman, od czasu do czasu podrygując ekspresyjnie nogą.

To był przez cały czas trwania koncertu bardzo starannie zaaranżowany show, o zaplanowanej dramaturgii i dobrze zaakcentowanych kluczowych momentach występu. Nic dziwnego, że po zakończeniu części programowej publiczność żywo domagała się bisów. Artyści nie kazali zresztą na nie długo czekać, ku wyraźnemu zadowoleniu widzów.

Po zakończonym koncercie wszyscy muzycy z wyjątkiem Erica Harlanda zasiedli w holu Centrum, gdzie rozdawali fanom autografy, czasem zamieniając z bardziej swobodnymi słuchaczami kilka zdań.

Tymczasem perkusista przygotowywał się do drugiego wielkiego wydarzenia tego wieczoru – występu u boku Charlesa Lloyda, na którego koncert słuchacze wchodzili po przerwie w nastroju skupienia i wyciszeni.

Konferansjer, zapowiadający artystę i jego koncert w ramach wspólnego projektu z grecką artystką i jednocześnie aktywistką polityczną kulturalną, Marią Farantouri, porównał go do starego wina o bogatym i zrównoważonym smaku, barwie, i bukiecie. Zwrócił również uwagę na skłonność Lloyda do definiowania muzyki jako metody sięgnięcia duchowości, absolutu, mostu ponad granicami wyznaczonymi przez język, przekonania, racjonalizm…

Lloyd smukły i ascetyczny pojawił się na scenie witając publiczność gestem złożonych na piersi dłoni. Wraz z nim na scenę wkroczyła posągowa i majestatyczna Maria Farantouri, która wraz z wybitnym saksofonistą miała odtworzyć piękno, powagę i mistycyzm tradycyjnych pieśni greckich, złamanych swobodną improwizacją o wyraźnie jazzowym zabarwieniu. Towarzyszyli im: na perkusji Eric Harland (ten sam który 30 minut wcześniej zakończył znakomity występ z James Farm – wspólnym projekcie Joshua Redmana wraz z towarzyszącymi mu muzykami, w tym fenomenalnym Harlandem), grający na lirze grecki wirtuoz Socratis Sinopoulos, basista Reuben Rogers i zasiadający za klawiaturą fortepianu Takis Farazis.

Pierwsze dźwięki utworu, głęboki alt Farantouri, którym artystka wyśpiewywała przejmująco słowa pieśni tworzyły wrażenie podniosłości i dostojności. Można było domyślać się, że tekst mówi o poważnych, poruszających emocje, być może bolesnych sprawach. Obecność saksofonu Lloyda, jego improwizacje wokół linii melodycznej tematu utworu nadawała lekkości melodii pieśni. Wyrazisty, niezwykły dźwięk liry Sinopoulosa przenikał do głębi i znakomicie podkreślał subtelność, a zarazem siłę tkwiącą w kompozycji. Fortepian budował tło dla rozwijającej się w spokojnym tempie melodii, której nieśpieszny rytm podkreślał kontrabas Rogersa rozświetlany jakby delikatnymi uderzeniami talerzy perkusji. Każdy z muzyków, skoncentrowany na granej przez siebie części kompozycji, przeżywał jej głębokie, zarazem delikatne piękno.
Kolejne pieśni rozwijały się według podobnego scenariusza: zrazu powolne i majestatyczne, nabierały tempa podczas  jazzowych improwizacji Lloyda, Rogersa, czy Harlanda.

Mistrz tej ceremonii – Charles Lloyd – przechadzał się czasem między muzykami, przyglądając się z wyraźną aprobatą ich grze. Z tą samą aprobatą i skupieniem spoglądał w stronę Marii Farantouri, gdy ta, pochłonięta śpiewem, kołysała się powoli w rytm dźwięków. Każdy utwór nagradzany był owacyjnymi brawami publiczności, która miała poczucie uczestniczenia w wyjątkowym wydarzeniu. Fascynujące było obserwowanie jak poszczególni artyści przeżywają graną przez siebie muzykę, jaką przyjemność i radość sprawia im tworzenie niezwykłej muzyki: uśmiechający się, z przymkniętymi powiekami, całym ciałem reagujący na dźwięki czasem wydłużone i samotne, czasem energiczne i bogate.

Największą uwagę bezsprzecznie przyciągał Lloyd (którego saksofon i flet chwilami zdawały wymykać się spod kontroli muzyka, gdy ten nagle okiełzał ich rozbieganie i sprowadzał na tory głównej melodii pieśni), i Harland (brylujący podczas całego wieczoru, odważnie, choć bez utraty nawet na moment kontroli, posługujący się wszystkimi elementami zestawu perkusyjnego, za którym zasiadał na scenie).

Po zakończeniu głównego programu koncertu muzycy zostali głośnymi oklaskami wywołani ponownie na scenę. Przed bisami Lloyd opowiedział w kilku zdaniach o wieloletniej (trwającej od ponad dwóch dziesięcioleci) przyjaźni z Farantouri, fascynacji pięknem greckiej kultury, którą ona mu przybliżyła, a także przekazał swoje posłannictwo o muzyce, która łączy ludzi w duchowy sposób ponad barierami i podziałami w świecie materialnym.

Występ pozostawił chyba wszystkich słuchaczy z poczuciem, że dzięki muzyce i śpiewowi, które  przez kilkadziesiąt minut dobiegały ze sceny, dane im było zbliżyć się do źródła piękna i głębi.
Mnie samemu brakowało jedynie komentarza odnośnie treści śpiewanych przez grecką artystkę.