Jazzfestival Saalfelden 2012: 4 koncerty, a w głowie tylko Texier!

Autor: 
Kajetan Prochyra, Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Po intensywnych wrażeniach sceny ShortCuts przyszedł najwyższy czas na inauguracje koncertowej sceny głównej 33 Międzynarodowego Festiwalu Jazzowego w Saalfelden. W tutejszym centrum kongresowym tłum ludzi. Przed nim, zgromadzeni przed wielkim telebimem i w rozłożystym namiocie jazzfani, dla których nie starczyło biletów do środka. Jest ich kilka tysięcy. W środku nie tylko  zajęte wszystkie miejsca siedzące, ale i z dedykowanego dziennikarzom balkonu z miejscami stojącym, na scenę spoglądam z pomiędzy nóg stojących na przeszkloną barierką widzów. Najmłodszy z nich nie ma roku. I wczepia się raczkami w ramię swojej mamy. Najstarszego o wiek nie pytałem. Dominuje jednak wyraźnie publiczność w wieku dojrzałym. Może pokolenie roku ’68 – dorosłe austriackie (niemieckie, szwajcarskie, włoskie) dzieci kwiaty?

Co roku koncerty na głównej scenie festiwalu w Saalfelden otwiera projekt specjalny, który skomponowany zostaje specjalnie na tę okazję. W tym roku zaszczyt ten przypadł gitarzyście Martinowi Philadelphy. Jego nazwisko nie mogło być bardziej mylące, bo muzyk jest Tyrolczykiem. Często jednak i nie bez powodu gości w salach koncertowych i studiach nagraniowych Nowego Jorku. Tam też poznał brodaczy, którzy towarzyszą mu w projekcie MPH Jamiego Safta, przed którym na scenie rozstawiono chyba wszystkie możliwe instrumenty klawiszowe oraz, obdarzonego długim, ale jednak 2-3krotni krótszym od Safta zarostem, perkusistę Gustavo Costę.
Od początku muzyka MPH krąży miedzy światem bluesa a wolną improwizacją - najczęściej goszcząc jednak w rejonach dość prostych, rockowych melodii. Philadelphy inkrustuje je co i raz improwizacjami, do których bardziej pasuje jednak mniej donośne miano solówki.
Choć muzyka ta ma swój urok, choć Jamie Saft szyje nieustannie swoje brzmieniowe faktury wielobarwnym ściegiem: od klasycznego fortepianu przez pianina wurlitzera i fendera rhodesa po jeszcze kilka mniejszych, elektrycznych klawiatur, choć wreszcie Philadelphy chwyta za mikrofon i śpiewa, te piosenkowe kompozycje zdają sie być dość banalne.  W tłumie zebranych na festiwalu najbardziej kreatywnych muzyków współczesnej sceny improwizowanej, MPH nie będzie łatwo zapamiętać.

 

Po przerwie na głównej scenie festiwalu pojawia się Side A. Jak anonsuje ich występ prowadząca wszystkie koncerty młoda dama, nie jest to trio Kena Vandermarka, ale skład, w którym Vandermark gra. Razem z nim czyni to jego chicagowski krajan – perkusista Chad Taylor oraz Norweg mieszkający od lat w Berlinie – Havard Wiik.
Koncert ten skłonił mnie do refleksji – o zgrozo – neurologicznej: gdy słyszę nuty czy struktury free, które już kiedyś słyszałem, tracę zainteresowanie, kiedy pojawia sie groove znany nawet od czasu człowieka pierwotnego nastawiam uszu. 

Gdy koncert otworzyło krótkie solo Taylora, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że tę stronę książki już przed chwilą czytałem, trzeba ją szybko przewrócić. Podobnie było w kilku innych momentach gry każdego z muzyków. Kiedy zaś pojawiał się moment transu albo zwyczajnej melodii, uruchamiał się jakiś inny zmysł pomocny w odbiorze muzyki. Czyżby więc niektóre formy free były po prostu sztuczne, nieprzystające do ludzkiej natury, pozostające intelektualna ciekawostką, która w niezmienionej formie intryguje tylko raz - w momencie poznania? Po reakcji publiczności śmiem twierdzić, że nie tylko ja miałem takie wrażenie. Zaproszenie do współpracy z Jazzarium jazzfana z doktoratem z kognitywistyki wydaje się grą wartą świeczki (w razie czego prosimy o kontakt jazzarium@jazzarium.pl). Ale wróćmy do Side A…

 

Były podczas tego koncertu także momenty bardzo piękne. W jednym z ostatnich fragmentów Havard Wiik na fortepianie naszkicował urzekający plan, muzyczną scenografię delikatną, kameralną, klasyczną dużo bardziej niż jazzową. Po chwili kierunek przejął Vandermark, który pozostawiony solo najpierw czerpał powietrze ze świata muzyki współczesnej, by zaraz stać się naśladowcą śpiewów egzotycznych ptaków by w finale zagrać na swym klarnecie etnicznie, korzennie – zdawało się nawet, że słychać wyraźnie jak jego oddech uderza w trzcinową rurkę fletni.

Niedosyt pozostawił we mnie ten koncert. Miałem wrażenie, że muzycy ograniczyli swoją własną swobodę, podporządkowując ją wykonaniu narzuconych sobie muzycznych zadań. Szczególnie doskwierało mi to w przypadku Wiika. Pełni on w tym składzie bardzo ważna role: zza klawiatury raz jest basistą, innym razem buduje zarys melodii czy konstrukcji harmonicznej. Nad nim budują swoje głosy Vandermark i Taylor. Niknie przy tym jego własny przekaz, a to, co z własnego języka pianisty przybijało do uszu słuchaczy, było bardzo, bardzo intrygujące.

Po przerwie odbyła się za to muzyczna uczta, która zasługuje chyba na miano najlepszego dotąd koncertu festiwalu!

Kajetan Prochyra


Henri Texier – francuski kontrabasista i kompozytor. NIE ma swojej strony internetowej. Ma natomiast niezwykle doniosły wpływ na oblicze europejskiej sceny jazzowej. Ma również na koncie wspólne grania z Donem Cherry, Budem Powellem, Philem Woodsem, Lee Konitzem i dziesiątkami innych amerykańskich mistrzów, kiedy ci zjeżdżali do Europy. To było jednak dawno. Wówczas Texier był rozpoczynającym swoje jazzowe życie muzykiem. Dzisiaj jest gwiazdą, dla wielu wręcz legendą, a dla mnie muzykiem, od którego rozpoczynałem uczenie się czym jest francuska jazzowa scena.

Tak, mam do pana Texiera sentyment, ale także jak się okazuje niesłabnącą sympatię, a może nawet coś znacznie większego niż sympatię. Słuchanie płyt, jakie nagrywał swego czasu we francuskiej oficynie wydawniczej Label Bleu, ciągle jest dla mnie emocjonujące. Do niektórych z nich wracam często i regularnie. „An Indians Week”, pierwsza, na jaką trafiłem, „Carnet de route” oraz legendarne „Izlaz” i „Colonel Skopje” na zawsze chyba już pozostaną w mojej pamięci i kolekcji.
Nie uda mi się także zapomnieć pierwszego koncertu Texiera, w Paryżu, w małym, ale wielkim klubie „Duc de Lombardes”. Tam grał jego Azurowy kwintet, zespół słynny i szacowny, z Bojanem Zulfikarpasicem, Glennem Ferrisem, Tony Rabesonem oraz wchodzącym na jazzową scenę synem Texiera, Sebastianem. Wczoraj w Saalfelden z tego składu, obok leadera, ostał się tylko jego syn, który w międzyczasie przestał być młodym, dobrze zapowiadającym się saksofonistą  i klarnecistą a stał się ważnym elementem francuskiej jazzowej sceny - i nie tylko dlatego, że ma słynnego tatę. Panowie wystąpili pod szyldem nowego projektu - Hope Quartet. Obok Taxierów tworzą go barytonista Francois Corneloup i bębniarz Louis Moutin.

I to jest skład zupełnie wystarczający, aby chwycić zgromadzoną publiczność za gardło i nie puścić do końca. Tak właśnie! Choć nie było to granie awangardowe, nie wyważało żadnych drzwi i nie wytyczało nieznanych kierunków dla jazzu, to jednak trudno było znaleźć kogoś, kto nie był muzyką Texiera oczarowany. Proste, ale niezwykłe i zapadające w pamięć tematy, groove niemal po afrykańsku pulsujący, wyśmienite sola saksofonistów. Szczególnie Francois Corneloup ze swoim mocnym, wyrównanym tonem i rzadkim talentem snucia bardzo intrygujących narracji wart jest wyróżnienia. A pod nimi hipnotyzujący bass Texiera, w partiach solowych na zmianę dziki i liryczny, nie tracący ani na sekundę tej specyficznej motoryki, która jest znakiem rozpoznawczym gry francuskiego mistrza. Zresztą wyróżnianie kogokolwiek w tym zespole nie ma specjalnego sensu. To po prostu znakomity working band grający muzykę nie podobną do żadnej innej, bardzo własną bardzo niepodrabialną.

Niedosyt pozostawiała tylko długość tego koncertu, nie wiele ponad godzinę. To mało, ale za to były nowe kompozycje, w sumie pięć. Niektóre zadedykowane perkusyjnym mistrzom, którzy odeszli „O, Elvin” Elvinowi Jonesowi, „Homage To Paul Motian” - wiadomo komu. Do tego olśniewająca suita „Sacrifise” oraz coś z dawniejszych lat: niepokojące i słynne „Desapercido”. Jak dla mnie, dość aby tego wieczora nie chcieć słuchać już niczego więcej.

Tymczasem nie był to koniec! Na zakończenie organizatorzy przygotowali jeszcze jeden koncert:  amerykańskiej formacji Les Rhinoceros, zapewniając mi, a pewnie nie tylko mi, nie pierwszy na tym festiwalu dysonans poznawczy. Zespół ten jak na razie wszystko zawdzięcza Johnowi Zornowi. Obawiam się, że gdyby nie jego wydawnicza interwencja i opublikowanie pierwszej płyty grupy w w serii Spotlight wydawnictwa Tzadik Records, nie wiedzielibyśmy do dziś o jej istnieniu. 

W rozmowach po koncercie padło pytanie: Dlaczego akurat ten zespół postanowił wielki Jasio wydać? Jedyna odpowiedź jaka przychodzi mi do głowy to: dlaczego nie? Może urzekł go entuzjazm młodziaków, łapczywe rzucanie się na muzykę, nie tylko improwizowaną, jazzowa czy klezmerską, ale również rock, ska i reggae. W tym graniu jest wszystko na raz. Nastroje zmieniają się co chwila. Zanim któremuś słuchacz da się ponieść, już jest zmiana, a za nią kolejna. Takie muzyczne akcje John Zorn widać ciągle lubi i choć już im nieczęsto ulega, to może przypominają mu się czasy kiedy on sam był narwanym rewolucjonistą.

Tak więc muzyczna sklejka stylistycznych wszech rzeczy, podana z energią i optymizmem dwudziestolatka. W sumie to granie pozostawiło całkiem sympatyczne wrażenie. Nie wiem jednak, dlaczego, chłopcy nie chcą dać sobie chwili czasu, aby mogła powstać muzyka? Może jest dla nich jeszcze za wcześnie, aby tego oczekiwać. Może właśnie w tym rzecz cała, żeby się za wszelką cenę działo, bo jak się nie dzieje to lipa? Może i tak. Ja jednak tego raczej nie kupuję.