Jazz Festival Sallfelden 2016 - piszę dla siebie

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Lubię na koniec wakacji jeździć do Saalfelden. To bardzo miłe zwieńczenie kanikuły i na dodatek takie, które pozwala w miarę łagodnie przejść od wypoczynku do czasu pracy intensywniejszej niż w pozostałe miesiące roku. Po wakacjach śladu już prawie nie ma. Zwlekałem więc z pisaniem o tegorocznej edycji festiwalu w Saalfelden, aby kiedy już codzienność odważniej zacznie zacierać wspomnienie urlopowe, przypomnieć sobie tamten miły czas. Piszę więc chyba bardziej dla siebie i również po trosze po to, aby zamknąć sprawę alpejskiego festiwalu zanim u nas nastanie czas wielkiego, corocznego jazzowego wysypu koncertowych zdarzeń i zanim liście zaczną żółknąć i opadać z drzew.

W Saalfelden, w końcówce sierpnia jeszcze nic nie opada. Góry trzymają się mocno, rzeka płynie swoim korytem, drzewa i łąki zielenią, a widoki nieodmiennie kuszą swoją alpejską prostotą. Dobrze trzyma się także festiwal, o czym świadczyć może choćby wciąż tak samo imponująca liczba sponsorów i nieodmiennie mocne wsparcie majestatu państwa i władz regionu.

Bywa też często, że nie tylko dobrze się trzyma, ale również skutecznie czaruje programem. W tym roku czarował o wiele mniej niż zazwyczaj, ale i tak na nieco ponad cztery dni można było zanurzyć się w muzyce, której pewnie w znacznej części nie będzie można u nas posłuchać. Jest więc jak to mawiał słynny polityk plusik dodatni, niezależnie czy któryś z koncertów zapadnie w pamięć jako wydarzenie artystyczne czy tylko pozycja w programie.

Takich pozycji w programie w tegorocznej edycji było 21, jeśli zliczymy koncerty na scenie Nexus i głównej estradzie.  Pamiętać jednak będę tylko o kilku i nie dlatego, że w mnogości zdarzeń sprawy w oczywisty sposób zatarły się. Kilka czyli pięć. Dwa najważniejsze odbyły się już w piątek czyli drugiego dnia festiwalu. To była też swego rodzaju klamra, bo najpierw na scenie Nexusa gdzieś o okolicach upalnego południa, pierwszy raz po 22 latach zagrali w duecie Marc Ducret i Tim Berne, a potem gdzieś po północy na zwieńczenie dnia Marty Ehrlich z septetem zabrał mnie w piękną kolorową podróż po oceanach jazzowych i nie jazzowych inspiracji. Choć obydwa koncerty różniły się od siebie niemal wszystkim, począwszy od liczebności składu, po obszar muzyczny i estetykę, to jednak obydwa były pod jednym względem bardzo podobne. Okazało się po raz nie wiem już który, że muzykalność nie jest zarezerwowana dla jakiejś konkretnej stylistyki, a także, że muzykę wielką przynieść mogą i bardzo kameralne maleńkie formacje, i bandy o bardziej rozbudowanych składach.

 

Pierwszy z nich dotykał muzyki o wiele bardziej śmiałej tak pod względem brzmienia, formy, jak i odwagi improwizatorskiej, drugi był szczególnie na tle pierwszego nieomal klasycznym jazzowym spektaklem. Podobieństwo było jedno i kluczowe. Muzycy na scenie stanęli nie przypadkiem, nie bez powodu w takich składach, nie dla żartu i dla odegrania joba, ale by przynieść ze sobą muzykę wspaniałą. Nawet dla nie szczególnie osłuchanego i doświadczonego melomana jazzowego, jasnym staje się w takiej sytuacji, że zarówno Ducret/Berne, jak i sekstet Ehrlicha traktują muzykę bardzo poważnie i grają ją nie po to by zalotnie kokietować publiczność, ale z jakiejś najgłębszej potrzeby wyrażania siebie poprzez muzykę. W takich okolicznościach style przestają mieć większe znaczenie. Na dalszy plan odchodzi również sprawa orientacji estetycznej oraz użytych środków wyrazu, choć świadomość ich bezwzględnie czyni odbiór muzyki jednych i drugich jeszcze bardziej atrakcyjnymi. Pozostaje tylko to wspaniałe tete a tete z przekazem, który musi trafić w serce i zapaść w pamięć.

Te dwa koncerty były najjaśniejszymi punktami  tegorocznej edycji festiwalu, ale nie jedynymi, nad którymi warto się pochylić na moment. Bezwzględnie polecam jeśli nadarzy siętaka okazja posłuchać na żywo kwintetu portugalskiej trębaczki i kompozytorski Susany Santos Silvy. Do Saalfelden przyjechała z Lotte Anker na saksofonach, Stenem Sandelem na fortepianie, Torbjornem Zettenbergiem na kontrabasie i Jonem Faltem na perkusji, a więc w klasycznym jazzowym kwintecie. I zagrała rzecz by można klasyczny free jazz, w którym jednak amerykańskie wpływy widoczne były o tyle, o ile widoczne są zawsze gdy sięgamy do kanonu estetyki i na tyle odległe, na ile odległe są gdy weźmiemy pod uwagę, że grają go muzycy Starego Kontynentu, nie poddający się presji wierności kanonowi. Susana gra muzykę swoją, wie o jej historii wiele, wybiera z niej to co szczególnie dla niej ciekawe i poruszające. Wie czym free jazz stał się w rękach europejskich improwizatorów i nie obawia się niczego. I choć nie tworzy zupełnie nowej przestrzeni dźwiękowej to jednak jakoś intuicyjnie wierzymy jej i chcemy podążać za narracją.

Owa chęć podążania za narracją oraz pomysłem interpretacyjno brzmieniowym cechowała również występ Thomasa de Pourquery – łysego i brodatego francuskiego saksofonisty, wokalisty i band lidera, który postanowił poświęcić szczególną uwagę muzyce wielkiego jazzowego kosmity Sun Ra. De Pourquery miał być jedną z gwiazd ubiegłorocznej edycji Jazz festiwal Saalfelden, ale z przyczyn niewiadomych nie dojechał na czas. W tym roku dowiedzieliśmy o powodach odrobinę więcej i musiały być ważkie, skoro artysta na powitanie z publicznością nie tylko podziękował, że jest i jest gotowa słuchać, ale dodał także, że na dzień przed planowanym przylotem do Austrii rok wcześniej omal nie zginął wraz całym zespołem. Co się więc stało wie wiem, ale też i dla odbioru muzyki ma to znaczenie raczej niewielkie chyba, że poszukamy powodów w konstelacjach gwiazd i układach galaktyce, a te jak wiadomo ważne są jeśli krąży się w orbicie Sun Ra, najsłynniejszego kosmicznego administratora. Jak dalece nieodgadniony wpływ na rzeczywistość muzyczną i decyzje samych muzyków mają gwiazdy, niech zaświadczy fakt, że Pourquery montując swoją Constelation zaraził kosmiczną energią brać z odległej rockowej dziedziny.  Zebrał ich i razem z nimi, tak jak Sun Ra z jazzmanami niegdyś, stworzył nowy alternatywny międzygalaktyczny świat, ze swoimi regułami. W świecie tym śpiewa się falsetami w męskich chórkach, rytmicznie porusza ramionami , macha do Ziemian łapkami, ale też i rozwiewa włosy mocnymi aranżacjami, i jak ktoś sobie życzy to zabiera w podróż zabawnym statkiem kosmicznym. Brzmi to może nie za bardzo poważnie, ale de Pourquery nie żartuje sobie wcale aż tak bardzo. On również podchodzi do swojej staurnowej misji serio. Tworzy co prawda świat używając prostych komiksowych kolorów, grubej, markerowej kreski, ale niech mnie kule biją jeśli nie robi tego przekonująco. Nie ma w jego muzyce, chyba nic z szalonej, rozbuchanej kolorystki międzygalaktycznego mistrza, nie ma tej porywającej roztańczonej jaskrawości barw i improwizatorskiego kunsztu ukrytego pod nadzianymi cekinami złotymi szatami, ale nie ma co kryć całość robi w sumie nienajgorsze wrażenie. Na słuchaczach w Saalfelden zrobiło wrażenie wystarczająco dobre, żeby nie chciała pozwolić odlecieć Pourquery’emu dalej w kosmos. Podobnie zresztą jak na słuchaczach z Francji, którzy z kolei rok wcześniej uznali płytę z ta muzyką albumem roku.

Brawurowe oklaski zebrał też zupełnie nowy kwartet ze znanym nam w Polsce całkiem nieźle drummerem Lucasem Niggli (to ten dżentelmen, który w studiu im. Witolda Lutosławskiego nagrał z Barry Guyem album The Blue Shroud), prawie w ogóle nieznanym śpiewakiem Andreasem Schaererem, wirtuozem akoredenu Luciano Biondinim i całkiem anonimowym dla mnie gitarzystą z Finlandii Kalle Kalimą. Nie dziwię się tej wrzawie oklasków, ponieważ to ogromnie efektowny band. Panowie są wirtuozami w swoich kategoriach instrumentalnych. Razem tworzą muzykę bardzo łatwo wpadającą w ucho, nad którą, szczególnie w chwilach gdy gra Luciano Biondini, unosi się duch akordeonowej muzyki Astora Piazzoli i Dino Saluzziego. Kiedy jednak formuła kwartetowa ustępuje miejsca duetom, a zwłaszcza duetowi Niggli / Schaerer wówczas dzieją się rzeczy prawdziwie ekscytujące. Brawura, precyzja, śmiałość, muzykalność daleko wykraczająca poza standardy i ogromna naturalność porozumienia muzycznego pomiędzy obydwoma muzykami wprost olśniewa, a Schaerer, ze swoimi pirotechnicznymi umiejętnościami beatboxerskimi i bardzo smakowitym używaniem elektroniki, nadaje głosowi zupełnie zaskakującego wymiaru. Na wielką muzykę tego zespołu trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać. Austriacki koncert był zaledwie piątym w karierze bandu i potrzeba jeszcze czasu aby z miliona narzędzi jakim zespół dysponuje wybrać te najlepiej identyfikujące muzyczną propozycje czwórki, ale do słuchania duetu Schraerer / Niggli, tym bardziej, że takowy istnieje, koncertuje i nagrywa zachęcam ze wszystkich sił.

Tak więc byłby koncerty pobudzające wyobraźnie, były też występy rozczarowujące. Jedne mniej inne bardziej do tych najbardziej z pewnością zaliczyć trzeba kocert Vincenta Courtoisa – wybitnego wiolonczelisty, znakomitego improwizatora, człowieka dysponującego olśniewającym brzmieniem, który jednak w trio z dwoma saksofonistami Danielem Erdmannem i Robinem Finckerem nie zdecydował się wyjść poza zbiór słodkich melodii i oczywistych współbrzmień zamkniętych w proste kompozycyjne obramowania. Przykro jest słuchać jak wielki potencjał jest tak spektakularnie marnowany. Podobnym marnotrawstwem był równieżwystęp zespołu Emille’a Parisienna – saksofonisty sopranowego, w którym wielu chce widzieć najjaśniejszy punkt młodej francuskiej sceny jazzowej. Oczywiście umiejętności mu odmówienie można, niestety Parisienne niesie ze sobą jazz zwykły, nowoczesny w rozumieniu lat 80. może ale zwykły. Nie sprawia też wrażenia, żeby miał na jego temat jakieś szczególnie interesujące przemyślenia. Nie pomaga mu też rozmyślać nad jazzem zaproszenie wielkich gwiazd europejskiej sceny, pianisty Joachima Kuhna i klarnecisty i saksofonisty sopranowego Michela Portala. Owszem całość dobrze wygląda na scenie, sam Parisienne to przystojny, chwilami czarujący młody człowiek, ale to jednak za mało żeby powstała ciekawa muzyka. Zresztą przekonać się o tym można słuchając płyty, jaką niedawno wydała mu niemiecka firma ACT.  Nie polecam takiego grania,. Choć jest bardzo efektowne to jednak wpada w ucho tak samo szybko jak z niego wypada. Trochę więc szkoda czasu.

Dla mnie lekkim zawodem był również koncert Tomeki Reid, debiutującej w roli lidera w kwartecie z Mary halvorson, Jasonem Rebke i Thomasem Fujiwarą. I rzecz nie w tym czy było to dobre czy nie dobre granie, ale czy Tomeka jest gotowa zostać liderem własnego zespołu. Tej pewności na razie do końca nie mam.

Mam natomiast pewność, że jeśli pojawią się afisze, że specjalny bigbandowy projekt powierzony będzie Stevenowi Bernsteinowi, skądinąd uznanemu trębaczowi, to będę raczej trzymał się od tego z daleka. Szczególnie gdy będzie to projekt nowoorleański zatytułowany „Viper’s Drug”. W Saalfelden Bernstein wystąpił w roli gwiazdy wieńczącej imprezę, tym bardziej więc oczekiwania były spore, szczególnie po zeszłorocznym finale z Jamesem Bloodem Umerem i jego tribute to Are You Glad To Be In America. Słuchając Bernsteina nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jak to mawiał Stanisław Jerzy Lec, „Zawsze znajdzie się Eskimos, który napisze podręcznik dla mieszkańców Konga, jak mają się zachować w trakcie największych upałów.”

A co z resztą? Aż chciałby się powiedzieć reszta jest hałasem, ale mogłoby to zasugerować, idąc za Allanem Rossem, autorem znakomitej książki pod takim właśnie tytułem, że mieliśmy tu do czynienia z czymś, co jest przynajmniej trochę tak ważne jak współczesna muzyka XX stulecia. Tymczasem nie. Mieliśmy za to okazję przysłuchać się rodzajowi showcase’u grup, reprezentujących coś w rodzaju nowego fusion. Kompletnie innego, spieszę z wyjaśnieniem, niż piramidalnie zgrane fusion lat 70. czy 80., ale jednak fusion. Spora cześć zespołów prezentujących się na scenie Nexusa i Congress Saalfelden zadecydowała położyć swe artystyczne predyspozycje by stworzyć wspólną przestrzeń dla gatunków muzyki, które jednak wcale niekoniecznie takową część wspólną mają, albo niekoniecznie dają się w prosty sposób sklejać z jedno. Mocne riffy gitarowe, surowe rockowe sekcje rytmiczne i na ich tle jeszcze prościej improwizująca trąbka (kalifornijski Daniel Rosenboom Ghost Burning) czy saksofon (norweski Krokofant) to niekoniecznie recepta na muzykę w jakikolwiek sposób porywającą. Nie wystarczy też zaprosić słynnego organistę Jammiego Safta, żeby wyjść poza konwencję narkotycznego łojenia (Starlite Motel), ani islandzkiego tenorowego nudziarza, żeby przydać jakości i oddechu post rockowemu tłuczeniu. Okazuje się bowiem, że w efekcie końcowym nie bierze też ani tego co porywające w rocku, ani tego co kluczowe dla jazzu i słuchacz dostaje coś, co sprawia wrażenie nie tyle istotnej propozycji muzycznej, co muzyki w fazie dopracowywania. Nie za bardzo dobrze udaje się też, choć pokusa może być silna i potencjalnie efekt intrygujący, nakładanie na siebie tradycyjnej muzyki koreańskiej i zachodniej muzyki improwizowanej (australijsko-koreańska kapela Chiri), ani też zestawianie norweskich ludowych skrzypiec – hardanger fidele z muzykami wywodzącymi się z krautrocka (Erlend Apeneseth Trio). Jedyne co nie pozwala mi bardziej obcesowo rozprawić się z taką muzyką, to myśl, że być może na naszych oczach chce urodzić się jakiś nowy gatunek muzyki i potrzeba wiele czasu i wiele niepowodzeń by w końcu wyrosło coś prawdziwie intrygującego. Były też inne koncerty. Był Paal Nielsen-Love i jego Large Unit stłoczony w małej sali klubu Nexus (tak na marginesie choć zagrali lepiej niż podczas rezydencji w Pardon To Tu, to jednak w dalszym ciągu nie jest istotnym głosem w sprawach wielkoformatowej improwizacji free), legendarny Human Feel z Chrisem Speedm, Andrew D’Angelo, Kurtem ROsenwinklem i Jimem Blackiem i kilka austriackich grup forsujących konwencję łączenia stylów w coś, ale nie wiadomo w co.

Można byłoby odnieść wrażenie, że taka jest w jakiejś części dzisiejsza muzyka, że właśnie w takich kierunkach chce podążać i chce jakoś na nowo się samookreślić. Na szczęście to nie prawda. Jest też inna muzyka, dzieje się wokół nas, czasem nawet bardzo blisko. Wystarczy nadstawić ucha, a wolnych chwilach popatrzeć na góry.