Jam session na polanie

Autor: 
Krzysztof Grabowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski

Chociaż poezji śpiewanej do jazzu daleko, to charakter, jaki miała ostatnia impreza muzyczna pośród beskidzkich hal, jako żywo nawiązywała do typowego jazzowego jam session. To była muzyka na wysokim poziomie. Dosłownie! Fani poezji śpiewanej i turystycznych piosenek już po raz 10. spotkali się na wysokości 1200 m n.p.m. w Bacówce na Wielkiej Rycerzowej w Beskidzie Żywieckim. Niektórzy twierdzą, że wszystko jest jazzem. Tę skrajną opinię proponuję zmodyfikować – każda muzyka, która ma cechy żywiołowości, improwizacji i bliskiego kontaktu z widzem, nie powinna być obca jazzolubnym słuchaczom. Postanowiłem podzielić się tym, czego doświadczyłem, a czego brakuje mi na scenach w centrach wielkich miast. Prawdziwym artystom, niezależnie od sztuki, jaka uprawiają, zawsze należy się szacun.

Coś, do czego zawsze się tęskni po oficjalnych koncertach, to bliskie spotkania z artystami. Pamiętam oklaski w próżnię po zaledwie jednym bisie podczas koncertu Chucka Mangione w Zabrzu. Chyba nie był aż tak zmęczony zaledwie półtoragodzinnym występem, by nie zagrać dla fanów jeszcze raz. Tym bardziej niektórym trudno sobie wyobrazić, żeby ten i ów wielki jazzman po koncercie brał instrument, siadał na skraju sceny, grał i rozmawiał z pozostałą garstką najbardziej zagorzałych fanów. Ale przecież np. John Scofield organizuje warsztaty dla młodych muzyków. Dopuszcza ich do siebie, dzieli się wiedzą. Przecież siła Zadymki Jazzowej jest właśnie między innymi w niepowtarzalnej atmosferze nieoficjalnych sesji muzycznych, jakie miały miejsce we wcześniejszych latach na Zamku Sułkowskich, a ostatnio w stylowej, kameralnej restauracji neorenesansowego XIX-wiecznego Hotelu Prezydent w Bielsku-Białej. John Lenon śpiewał „Wyobraź sobie, że nie ma Nieba. To łatwe, jeśli tylko spróbujesz”. Nie czepiajmy się Nieba, tu chodzi o siłę wyobraźni i związaną z nią mocą działania. Tak, chcę sobie wyobrazić, że po koncercie mogę nie tylko dostać autograf, czy ustrzelić dobre zdjęcie rozluźnionych muzyków, ale też mogę o coś zapytać i usłyszeć odpowiedź. A to, że chcę usłyszeć kilka bisów, to przecież oczywiste. W tej mierze niedościgniony wydaje się być Leonard Cohen, którego bisy podczas ostatnich turnee stawały się drugimi mini-koncertami trwającymi blisko godzinę.

Charakter muzykowania na Rycerzowej „Gitarą i Grulem” jest taki, jakiego oczekuję. Z zespołem „Bez Jacka”, znanym świetnie i bardzo cenionym w środowiskach turystycznych, studenckich i daleko poza nimi, można posiedzieć przy piwie i posłuchać niemal prywatnego koncertu, zagranego przez Zbyszka Stefańskiego rankiem dla garstki osób, które rozsiadły się z kawą na trawie wokół niego. Zbyszek cichym szuraniem po strunach gitary i śpiewem mądrych słów potrafi zaczarować. Jego własne teksty można porównywać z Leśmianem, po którego wiersze także sięga pisząc doń muzykę. Czy potrafisz sobie wyobrazić, że po takiej sesji dostajesz adres domowy i prywatny numer telefonu z zaproszeniem w odwiedziny? A wszystko od gościa, który wydaje płyty, wkrótce stuknie mu 30 lat grania na scenach, i który jest uhonorowany Medalem Gloria Artis (Zasłużony Kulturze). Czy potrafisz sobie wyobrazić, że na maila przysyła ci najnowsze piosenki nagrane telefonem komórkowym, które dopiero za jakiś czas inni posłuchają na nowej płycie? Ja na szczęście nie muszę sobie tego wyobrażać – ja tego doświadczyłem. Pewnie powiesz, że Chuck to nie Zbyszek. Racja, Grammy nie zdobył, ale do kogo poczujesz większą sympatię? Przecież muzyka to strumień emocji wypływający z wnętrza, wdmuchiwany w trąbkę lub poruszający struny. Odbiór tych emocji zależy od sympatii do artysty. Wolałbym nie musieć oddzielać sympatii do muzyki od sympatii do jej wykonawcy czy autora.

Każdy fan jazzu i innej dobrej nuty może nie czerpać przyjemność z żywego kontaktu z muzyką w pięknych plenerach beskidzkich. Tego typu imprezy są na wymarciu, jak niegdyś dinozaury, których szczątkami dziś się zachwycamy. Fajnie by było, gdyby nie pozostały nam tylko szczątki takich wydarzeń. Coś, co pamiętam sprzed 20 lat, jako eventy cykliczne i liczne, na które przychodziło się spontanicznie z gitarą, grając poezję śpiewaną czy inne bluesowe kawałki, teraz jest sportem unikalnym, uprawianym przez garstkę ludzi. Tym bardziej, chętnie zamieniłem wygodny fotel sali teatralnej na namiot i karimatę rozłożoną przy ognisku pod gwieździstym niebem. A czysty dźwięk brzmiący z perfekcyjnych głośników na zagłuszaną trzaskaniem ogniska nutę, która – zdziwiłbyś się – potrafi ponieść, jak niejedna jazzowa improwizacja. I takiej atmosfery pozostaje nam pozazdrościć i życzyć sobie podczas koncertów jazzowych i okołojazzowych.

Oprócz „Bez Jacka” zagrali „Cisza jak ta”, „Siudmy”, „Na Bani” oraz „Młodzi z Łodzi” i każdy, kto chciał…