Jazzowa Jesień w Bielsku Białej: Billy Hart Quartet

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski, fotowyprawy.com

W chłodny, niedzielny wieczór ostatniego dnia dziesiątej edycji Jesieni Jazzowej w Bielsku-Białej, na kulminacyjnym koncercie wystąpił kwartet Billy’ego Harta - 72-letniego perkusisty, z wieloletnim dorobkiem obejmującym występy u boku Wayne Shortera, Joe Zawinula, Herbie Hancocka, Milesa Davisa i wielu innych. Perkusiście towarzyszyli na scenie pianista Ethan Iverson, saksofonista Mark Turner oraz grający na kontrabasie Ben Street.

Hart, grający jazz od ponad 50 lat, powitał zgromadzoną na widowni Bielskiego Centrum Kultury publiczność szerokim uśmiechem. Muzyk prezentował się całkowicie odmiennie niż wielu jego poprzedników występujących na scenie tegorocznej Jesieni Jazzowej – w jego stroju nie było nic z kreacji, specjalnego kostiumu podkreślającego wyjątkowość, wyrafinowanie i styl. Prosty, lekko niedbały ubiór kontrastował zasadniczo ze stereotypowym wizerunkiem wielkiej gwiazdy jazzowej sceny.

Co również warto wspomnieć - od pierwszej chwili można było odczuć życzliwość i otwartość jakiej nie demonstrował chyba wcześniej żaden z wykonawców tej odsłony Jesieni. Nawet fotografowie i operatorzy filmowi otrzymali większą niż zazwyczaj swobodę. Zupełnie nieodczuwalna była bariera, jaką czasem artyści wytwarzają wokół siebie; w tym przypadku nikt nie miał wątpliwości, że dla lidera grupy publiczność jest ważna: Hart przed rozpoczęciem koncertu wyjaśniał co było inspiracją i źródłem muzyki, która miała być w następnych kilkudziesięciu minutach prezentowana słuchaczom.

Po wygłoszonym wstępie perkusista zajął miejsce za usytuowanym z prawej strony sceny zestawem perkusyjnym, który, choć z pozoru nie imponował wielkością, okazał się pod uderzeniami Harta bardzo skutecznym i przekonującym instrumentem. Po przeciwnej stronie sceny wyłaniał się z półmroku fortepian Ethana Iversona, zaś pośrodku stanął Ben Street z kontrabasem i (bliżej sceny) Mark Turner z zawieszonym u szyi saksofonem.

Już od pierwszych taktów utworu, który rozpoczynał występ The Billy Hart Quartet, nie można było mieć wątpliwości, który z muzyków przewodzi pozostałym – realizator dźwięku zadbał o to, aby instrumenty perkusyjne zostały wyeksponowane i choćby nieznacznie zdominowały fortepian, saksofon i kontrabas, które stanowiły tło dla rytmicznych uderzeń doświadczonego ‘bębniarza’.

Muzyka grana w niedzielny wieczór nawiązywała do dokonań Gene’a Krupy - perkusisty jazzowego o polskich korzeniach, którego szczyt kariery przypadł na pierwszą połowę XX w. - czy Johna Coltrane’a, z którego dorobkiem wyraźnie kojarzył się sposób gry Marka Turnera. Była to muzyka, dość trafnie, wg mnie, określona w kuluarach po występie kwartetu jako dźwięki wielkiego miasta (Nowego Jorku?), z jego nieustannym, niczym nie zaburzanym rytmem, ruchem, anonimowością, czasem nawet izolacją.

Z pewnością muzyka zagrana przez czterech artystów (z których szczególnie wyróżniali się, poza Hartem, właśnie Turner oraz Iverson) nie należała do łatwych, leniwie sączących się kompozycji jazzopodobnych. Przeciwnie – wiele w niej było niepokoju, chłodu, wyobcowania - pomimo bezpośredniości i ciepła jakie prezentował lider grupy. Nawet w jednej z końcowych kompozycji granych tego wieczoru, “Duchess” (Księżna), która stanowiła hołd dla babki perkusisty, dominowało rozedrganie i niespokojne emocje.

W pewnym momencie w czasie koncertu dało się zauważyć, że muzykom na scenie (choć w pewnym oddaleniu i ukryciu) towarzyszyła jeszcze jedna osoba – kilkunastoletnia (na oko) dziewczynka, która siedziała w głębi sceny, w półmroku to kołysząc się do rytmu i melodii granych przez kwartet utworów, to zdając się nie zwracać na nie uwagi. W chwilach przerw w partii saksofonu Mark Turner siadał lub stawał obok dziewczynki, dla wszystkich więc, którzy zauważyli jej obecność, jasne było, że to ojciec i córka. Niezwykłym było dla mnie obserwować, jak ten całkowicie pochłonięty grą na instrumencie muzyk jednocześnie jest rodzicem, dla którego cenna jest fizyczna bliskość własnego dziecka.

Kiedy wybrzmiały ostatnie dźwięki bisów zagranych przez kwartet Harta, kiedy artyści pożegnali się z publicznością, stało się jasne, że dziesiąta edycja bielskiej Jesieni Jazzowej przeszła do historii. Na zewnątrz pustoszejącej powoli sali koncertowej widzowie wymieniali ostatnie wrażenia z zakończonego koncertu i dzielili się opiniami, i przeżyciami z całego festiwalu. W odniesieniu do ostatniego koncertu opinie były podzielone: mimo niekwestionowanego talentu i doświadczenia oraz znakomitych technicznych umiejętności artystów tworzących kwartet, u części publiczności pozostał niedosyt – jak na kulminację festiwalu poziom emocji wywołanych przez występ The Billy Hart Quartet był dość przeciętny. Inni, w tym sam dyrektor artystyczny – Tomasz Stańko, twierdzili, że muzycy zagrali zdecydowanie lepiej niż na wielu wcześniejszych występach.

Oceny tego i wcześniejszych koncertów mogły być różne, nikomu jednak nie pozostało nic więcej jak rozpoczęcie odliczania do następnej Jazzowej Jesieni, która, wierzymy, odbędzie się znowu pod opieką Tomasza Stańki, w 2013 roku.