Jazz i okolice: Ircha Clarinet Quartet i David Krakauer Klazmer Madness

Autor: 
Krzysztof Grabowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski, fotowyprawy.com

W minioną niedzielę Jazz Club Hipnoza w Katowicach gościł przedostanie spotkanie w ramach Festiwalu Muzyki Improwizowanej JaZZ i Okolice. Tym razem okolicą mogły być wąskie uliczki na Krakowskim Kazimierzu, gwarne stragany starej Jafy czy zaułki Rivington Street na Dolnym Manhattanie. Spójnym tematem wieczoru było swobodne improwizowanie wokół muzyki wywodzącej się z kultury żydowskiej i budowanie pomostu między nowoczesnością, a tradycją określonym, jako „Stara i nowa muzyka żydowska: trans i ekstaza” 

Jako pierwszy na scenie pojawił się Mikołaj Trzaska ze swoim zespołem IRCHA Clarinet Quartet. Cztery klarnety i żadnego instrumentu więcej. Zapowiadał się interesujący koncert. I tak rzeczywiście było! Mikołaj Trzaska rozpoczął od długich i mocnych przejmujących dźwięków, jakby nawoływał wszystkich, którzy jeszcze byli rozbiegani i nie stawili się na miejsce. Pierwszy utwór wydawał się być zlepkiem wielu kompozycji o zmiennej dynamice, jednak wciąż wybrzmiewającym i słyszalnym nawet w najcichszych momentach na tyle, że publiczność nie miała okazji nagrodzić klarnecistów brawami. W idealny sposób muzycy wpisali się w temat zajęć. Na przemian kołysali się w transie charakterystycznych chasydzkich rytmów granych przez pięknie zharmonizowane brzmienia klarnetów, czy też wpadali w ekstazę improwizacji o niesamowitej ekspresji i dysonansach trudnych w odbiorze. Gdy muzycy wyraźnie zakończyli pierwszą część, minęło już bodaj kilkadziesiąt minut koncertu. 

Wówczas Mikołaj przywitał wszystkich słowami: „Dziękujemy, że mimo to Państwo przyszliście wcześniej”. Słowa same za siebie mówią, co od samego początku zaserwował słuchaczom zespół Trzaski. Zresztą, nawet ubiór wykonawców wydawał się być nieprzypadkowy – Mikołaj Trzaska i Paweł Szamburski zdawali się pełnić rolę czarnych charakterów na scenie. Ubrani na ciemno, częściej niż pozostali wpadali w muzyczny szał pląsając ramię w ramię, z ustami pełnymi powietrza wdmuchiwanego w instrumenty z wielkim impetem. Za to Tomasz Stawiecki i Wacław Zimpel w bieli stanowili równowagę i opozycję dla poczynań kolegów i z większym spokojem i czystością dźwięków odnosili się do słuchaczy.

Kwartet stworzył swoiste kompletne przedstawienie – nie tylko stricte muzyczne. Artyści rozchodzili się po scenie, by po czasie zbierać się nad wspólnym pulpitem i tworząc wrażenie jednej chasydzkiej rodziny modlić się wespół nad nutami. Słychać było lament z pogrzebu, żałobny szloch, uniesienia modlitewne czy wreszcie zmianę metrum i przejście dominanty minorowej w durową, obrazującą zabawę, radość, biesiadę. Pojawiała się wyraźna rytmika, którą artyści dodatkowo uwypuklali głośnym tupaniem w scenę. Z klarnetu Trzaski można było usłyszeć odgłosy zwierząt – chrapania, ryki, a ktoś z bogatszą wyobraźnią mógł nawet doszukać się kwiczenia zarzynanej świni, co raczej w odniesieniu do obyczajów żydowskich jest bardzo daleką wędrówką poza granice tej przestrzeni.

Koncert w całości hipnotyzował swoją zmiennością tempa, momentami bardzo wyraźnym rytmem z miarodajnymi jego zmianami, crescendami i decrescendami oraz falowaniem tonacji i walki harmonii z polifonią, które odzwierciedlały całą bogatą tradycję i bolesną historię żydowską. W ostatniej odsłonie Mikołaj zaprosił na scenę Davida Krakauera, który miał wystąpić w drugiej części wieczoru. Myślę, że nie tylko ja, ale też większa część publiczności, mogła po raz pierwszy w życiu zobaczyć na scenie w jednym momencie kwintet klarnecistów improwizujący w rytm żydowskiej nuty.

Organizatorzy dali odetchnąć gościom na około piętnaście minut. Po tym czasie swoje muzykowanie rozpoczął David Krakauer i jego the Madness Orchestra. W skład orkiestry weszli: gitarzystka Sheryl Bailey, basista Jerome Harris, perkusista Todd Isler oraz mieszający przy komputerze Keepalive.

Krakauer, nowojorski klarnecista, to prawdziwy gejzer wybuchający regularnie i parzący swoim gorącym entuzjazmem do muzyki wszystkich, którzy znajdują się w zasięgu pola rażenia. Stojący przy trzech mikrofonach muzyk, tak dynamicznie i energicznie grał na instrumencie, że co rusz zahaczał klarnetem o któryś z nich. Podobną energię podziwiałem dotychczas chyba tylko u Nigela Kennedy’ego, który jednak dodatkowo zwykł biegać ze skrzypcami po scenie. Krakauer i jego orkiestra dała porywający koncert. Nowojorczyk, chociaż czasem zbliżał się do liryki i nostalgii, wyciszał się, to potrafił wytrwać w tym nastroju krótko, a robił to tylko po to, by za chwilę mocniejszego podkreślenia nabrało kolejne silne uderzenie całej grupy przewodzone jego wirtuozerskimi popisami. Sheryl Bailey momentami pokazywała rockowy pazur, grając solówki gitarowe, które są domeną koncertów z estrad rockmenów. Chwilami grupa serwowała po prostu czysty jazz z wyraźnym basowym walkingiem.  Dużo zamieszania robił człowiek w berecie stojący nieco z boku sceny. Przed sobą miał laptopa (o dziwo IBM, a nie Apple ;) i sampler. Najpierw dodawał tylko nieco wypełnienia, przeszkadzajki czy głosy chóru, jak w jednej z pierwszych kompozycji o mołdawskim rodowodzie. W miarę upływu czasu, coraz mocniej konkurował z perkusistą dodając żywe bity rodem z muzyki klubowej. Krakauer czuł się w tych rytmach, jak Żyd na straganie – nie dawał sobie chwili wytchnienia w ciągłym „zagonieniu” i starannej obsłudze klarnetu. Ta fuzja z elektroniką i nowoczesnym bitem była niewątpliwie na równi pociągająca, co sama wirtuozeria lidera.

Kulminacją koncertu były ostatnie kompozycje, podczas których Krakauer wspólnie z gitarzystką wygrywał szybkie, złożone frazy czy też, poprzez wdech i wydech powietrza, uzyskiwał nieprzerwanie długie, ciągłe brzmienie klarnetu wchodząc w bardzo wysokie rejestry, co zdawało się unosić coraz wyżej z oczekiwaniem na pęknięcie gdzieś ponad publicznością. Tymczasem brawa już brzmiały, a dźwięk klarnetu wciąż nie ustawał. „Świeżość”, „swoboda”, „lekkość”, „różnorodność” – takimi przymiotnikami można określić cały koncert. Spora część osób zaraz po występie zebrała się przy scenie. Po chwili przerwy pojawił się w tym miejscu David, by na każdej płycie CD, którą podsuwali mu fani, nakreślić obok swojego podpisu charakterystyczny rysunek. David Krakauer występuje dość często w Polsce – bez wątpienia warto śledzić jego kalendarz i na żywo uczestniczyć w tym, co prezentuje ze sceny.