Dni Muzyki Nowej: Prolog - Ólafur Arnalds

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski / www.TESTIGO.pl

Od finałowych koncertów festiwalu Jazz Jantar minęły niecałe dwa tygodnie, a klub Żak znów zdążył znaleźć sposób na szczelne wypełnienie Sali Suwnicowej fanami muzyki. W ramach prologu do kolejnego z dużych żakowych wydarzeń - zaplanowanych na styczeń Dni Muzyki Nowej, po raz pierwszy w Gdańsku wystąpił Ólafur Arnalds.

Przedkoncertowe napięcie było niemalże namacalne. Tłum oczekujący w klubowym hallu potwierdził jedno – organizatorzy ponownie trafili w punkt. Kiedy zajęte zostały wszystkie miejsca siedzące, zagęściło się pod ścianami, a najzagorzalsi miłośnicy islandczyka utworzyli dodatkowy rząd siadając na podłodze przed samą sceną – zgasło światło, a na scenę wkroczył On. Bohater wieczoru – skromny, introwertyczny nawet do pewnego stopnia chłopak, przywitał się głosem szczerym, jakby do wewnątrz skierowanym, a jednak pozostającym w pełni otwarcia do publiczności (tak już przemawiał do końca): „Lubię ludzi z Polski... Przywiozłem ze sobą kilku muzyków” - i na scenie znaleźli się wiolonczelista Hallgrímur Jónas Jensson oraz skrzypaczka Björk Oskarsdottir. Wystarczyło jeszcze tylko poprosić publiczność o pomoc w stworzeniu podkładu pod pierwszy utwór (zapętlenie wydanego chóralnie przez publiczność niskiego C, które wypadło dość niemrawo: „mmm... to było dziwne”- skomentował pianista) i można było zaczynać. Þú ert jörðin zabrzmiało w niesamowitej, minimalistycznej oprawie – scenę przez długi czas oświetlał właściwie jeden reflektor, skierowany wprost na mistrza ceremonii, a obfity sztuczny dym spowił ją mgłą – w takiej scenerii muzyka Ólafura brzmiała bardzo naturalnie. Fotografowie mogli liczyć na doskonałe zdjęcia, słuchacze – na znakomite wizualne dopełnienie koncertu, które pomogło wyczuć wewnętrzny, autorski świat islandczyka. Arnalds i jego towarzysze kolejnymi utworami pozwolili jasno zrozumieć, na czym polega specyfika muzyki pochodzącej z owej północnej wyspy. Subtelnymi środkami tworzyli poduszkę dźwięków – grając jakby w zawieszeniu, niespiesznie prowadząc po strunach smyczki wiolonczeli i skrzypiec, czy też lekko, z wyczuciem muskając klawisze fortepianu. Dużo w tej muzyce nostalgii, dużo smutku (wywodzącego się nie tylko z północy – kompozycja Poland, jak się dowiedzieliśmy, powstała wskutek prób radzenia sobie z bezsennością podczas przemierzania kilometrów polskich dróg w ramach trasy koncertowej i tych prób konsekwencji – zespół próbował znaleźć odpoczynek w nader mocnym alkoholu). Słychać je było w kompozycjach z premierowego wydawnictwa For Now I Am Winter: w pięknym wyciszeniu skrzypiec w Hands, Be Still, wykonanym wraz z wokalistą Arnórem Danem Old Skin a także – w pewien sposób – w klasycznej, wytwornej solówce Björk (w We Too Shall Meet).

Na pewno jest w tym wszystkim pewien rodzaj magii. Magii, którą wielu czuje aż do przeszycia - choć stała się ona znakiem firmowym muzyki z Isladii na tyle, że mnie trudno było się do niej w pełni przekonać – aż do momentu, w którym Ólafur Arnalds wyszedł samotnie na bis, aby zagrać coś ponad program. Występ solo ukazuje kunszt artysty w czystej postaci, i tak też było tym razem.  „Właściwie chciałbym zagrać dwie piosenki... Podczas trasy, kiedy gra się codziennie na innym instrumencie, trudno poczuć z nim więź przez kilka godzin, które są nam dane. Tutaj to się jakoś udało” - wyznał muzyk, (a nie był to pierwszy raz, gdy żakowy fortepian otrzymał podobny komplement) po czym wykonał wstępną wersję utworu opartego na Nokturnie D Flat Major Fryderyka Chopina, („chyba numer 3, zresztą – to nieistotne”) - z planowanego projektu, który ma być polskiemu kompozytorowi poświęcony. Ostatnim akordem wieczoru okazała się delikatna kompozycja, napisana dla osoby, która do poznania Chopina młodego muzyka nakłoniła - Lag fyrir Ömmu czyli Piosenka Dla Babci – wysmakowana, kunsztowna ballada zakończona... dochodzącym z garderoby odległym głosem smyczków zrobiła wrażenie tak wielkie, że po wybrzmieniu ostatniego dźwięku na sali zaległa trwająca dobre kilkadziesiąt sekund cisza. Taki moment okazał się być idealną puentą koncertu, dlatego mimo iż muzycy mieliby pewnie w zanadrzu coś  jeszcze nikt z zebranych na ponowne wezwanie ich na scenę nie był się poważył. Napełnieni wrażeniami myśleli już raczej o tym, by się z artystami spotkać osobiście w hallu Żaka – i tak też skończył się ów wieczór, a Ólafur Arnalds długi jeszcze czas spędził na rozmowach i pozowaniu do zdjęć – jak to zwykle gwiazdom się zdarza...