Marcin Olak Poczytalny - Marzę o mgle

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 

Głogów, hotel. Za oknem mgła. To nawet lepiej, bo hotel raczej przeciętny i byle gdzie położony, więc mgła litościwie przesłania widok z okien. Mam jeszcze godzinę do wyjazdu, słucham muzyki, to w zasadzie oczywiste. Telewizji przecież nie będę oglądał, nie ma po co. A muzyka nigdy nie zawodzi.

Tym razem to „Verisimilitude”, Tyshawn Sorey. Ta muzyka też jest jakby zamglona. Bez oczywistych melodii czy prościutkich rytmów, przy których słuchacz może potupać radośnie nóżką. Za to pobudza wyobraźnię, można przy niej odpłynąć. Ponad to, co za oknem, ponad ten hotel i parking, na który wychodzą moje okna… Ale to tyle. Tu nie ma gotowych emocji do przeżycia, wrażeń do natychmiastowego doznania. To nie jest instant. Te dźwięki pobudzają wyobraźnię, skłaniają do uwagi i myślenia, ale nie skupią się, nie odczują i nie pomyślą za słuchacza.

Ja w zasadzie tak wolę. Wolę, kiedy mogę pomysleć sam, kiedy nikt nie robi tego za mnie. To właśnie przeszkadza mi rozrywce – zbytnia dosłowność, oczywistość. Teraz mam poczuć się zrelaksowany, teraz odprężony, a teraz zmotywowany do pracy i rozwoju. Natychmiast, już. A teraz mam klaskać i śpiewać refren – a przynajmniej nucić. Produkt jest gotowy do spożycia, a nawet wstępnie przetrawiony. Nic, tylko wchłaniać.

Otóż ja jakoś nie wchłaniam. I staram się też nie wytwarzać gotowych produktów – choć przyznaję, czasem to kusi. Bo przecież takiego gotowca łatwiej sprzedać, jest na to rynek. Płyty ponoć powinno się dobrze słuchać w samochodzie. Musi być dużo filmików na YouTube, najlepiej takich wesołych, jak w kabarecie. Przyda się też nawiązanie do dzieła już docenionego przez słuchaczy, jakiś ciąg dalszy lub przynajmniej tribute. A na koncercie musi być szaleństwo, show, granie nogą na fortepianie… Musi? Nie, jednak nie musi. Taki Tyshawn Sorey na przykład założył, że istnieje prawdopodobieństwo, że słuchacz posłucha, pomyśli, zrozumie. Że nie przestraszy się mgły i niedopowiedzeń. Wiem, nie każda dosłowność jest płaska, żenująca i nieciekawa, ale i tak mgła wydaje się być bardziej inspirująca. Nie tylko dla twórcy, dla słuchacza też.

Może właśnie o to chodzi. Muzyk i słuchacz w takiej muzyce mogą wejść w jakąś interakcję, twórca zostawia miejsce dla odbiorcy. A odbiorca może nie tylko się rozsiąść i słuchać, może też pomyśleć, wyobrazić sobie, dopowiedzieć. Sytuacja jest interaktywna, w zasadzie wyklucza bierny odbiór.

Mgła się podnosi, parking za oknem jest coraz bardziej ewidentny. I paskudny, nie da się ukryć. Jest użyteczny, spełnia swoją funkcję – ale co z tego? Zamglony nie przeszkadzał, a teraz powoduje, że czym prędzej kończę pakować walizkę. Czekam tylko, żeby dobrzmiał do końca utwór. Przedostatni, absurdalnie długi, 30 minut. Nie do radia. Tak, jakby muzykom było wszystko jedno, czy ktoś to gdzieś puści, czy nie. Zresztą to i tak jest umowne, tu jeden utwór płynnie przechodzi w kolejny. Forma jest zamglona, nieoczywista – i dobrze. A co tam, mam jeszcze chwilę, dosłucham płyty do końca.

Trochę szkoda, że główny nurt popkultury tak bardzo oddalił się od takich zjawisk, jak „Versimilitude”. Prawdopodobieństwo, że taka płyta odniesie sukces komercyjny jest umiarkowane, więc artysta musi wybierać. Dosłowność, namacalność, gotowy produkt i szansa na choćby przyzwoitą sprzedaż – albo mgła. I każdy wybiera to, o czym marzy.

Płyta się skończyła, mgła za oknem podniosła się na tyle, że da się jechać dalej, za chwilę ruszamy. Chowam słuchawki, wychodzę na paskudny parking, ruszamy.

I mam nadzieję, że w kolejnym mieście też będzie mgła.