Louis Sclavis - muzyk myślący

Autor: 
Urszula Nowak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Znamy go w Polsce szczeglnie w ostatnich latach działaności głównie z wystepów na scenie Domu Muzyki Bielskiego Centrum Kultury. Był tam dwuktortnie, wcześniej odwiedzał także Warszawę, ale to była dawno. Bardzo dawno temu. O Louisie Sclavisie, jednym z najciekawszych klarnecistów jazzowych w ogóle, wciąż chcemy wiedzieć więcej, w nadziei, że oglądać go będziemy jeszcze nie raz.

Gry na instrumencie uczył się od najmłodszych lat. Jego muzyczną edukację w lyońskim Konserwatorium Muzycznym, poprzedziły doświadczenia w lokalnych brass-bandach. Na przełomie lat 70. i 80. współpracował z najróżniejszymi grupami. W pierwszej kolejności należałoby wymienić  Henri Texier Quartet - zespól bodaj najważniejszego francuskiego basisty jazzowgo oraz Brotherhood of Breath - band południowo-afrykańskiego pianisty i kompozytora Chrisa MacGregora. W roku 1982 postanowił spróbować swoich sił jako lider. Powstało wówczas Le Tour de France, epizod tworzony przez sześciu muzyków z różnych stron Francji. Nim jednak własne projekty stały się jego powszedniością, Louis Sclavis grał u boku gwiazd. Lista jest długa, a figurują na niej nazwiska głównie z free-jazzowej strony mocy: Evan Parker, Lol Coxhill, Tony Oxley czy Peter Brötzmann.

Profil każdego liczącego się  muzyka wyznaczają wytwórnie, z którymi współpracował. Louis Sclavis, w pierwszych latach swojej działalności nagrywał dla francuskich oficyn IDA Records oraz NATO Music. I jak to również często bywa, w przypadku cenionych improwizatorów, droga wiedzie od rodzimych mateczników do ECM (choć zanim to nastąpiło pojawiły się także albumy wydawane w innej ogromnie ważnej i niestety nie istniejącej od śmierci Josta Gebersa, niemieckiej oficyny wydawniczej Free Music Production). Pod koniec lat osiemdziesiątych Sclavis na dobre ujawnił swoje zdolności jako lider, zawiązał kwartet, z którym nagrał dwa albumy CHine (1987 IDA Records) oraz już w latach 90. ROuge (1991) dla cenionej na całym świecie wytwórni Manfreda Eichera. Ta współpraca z monachijskim producentem, z przerwami trwa zresztą do dziś.

W 1988 roku Sclavisa doceniono w rodzinnej Francji przyznając mu nagrodę im, Django Reinhardta, w kategorii francuski muzyk jazzowy roku. Pisaliśmy niedawno o ogromnym wpływie, jaki twórca francuskiego gipsy-swingu wywarł na tamtejszych jazzmanów (szczególnie Bireliego Lagrena), dlatego nagroda nazwana jego imieniem zdaje się mieć szczególny prestiż na tej szerokości geograficznej.

Przedzierając się przez różne zagraniczne portale, w poszukiwaniu i przypominaniu informacji z życia francuskiego muzyka, najuważniej przysłuchuję się historii, która ma postać zapisu nutowego. Jednym z niewątpliwych smaczków biografii Louisa Sclavisa jest Trio de Clarinettes. Nie tylko ze względu na znakomitych i dobrze znanych improwizatorów, którzy współtworzyli ten kolektyw u schyłku lat 80. Byli nimi Jaques di Donato oraz Armand Angster. Trio klarnetowe w muzyce improwizowanej nie dziwi, ale zawsze fascynuje. Przynajmniej mnie. Bo co tak naprawdę chcielibyśmy usłyszeć przeżywając koncert zagrany przez trzech indywidualistów na tym samym instrumencie? Chcielibyśmy by ich indywidualność była na tyle silna, by stworzyć niemal telewizyjne show, w którym podziwiamy (lub poważamy, ale to głównie w polityce) gadające głowy? Czy może chcielibyśmy odkryć ich muzyczne współmyślenie? Czy może po trochu doświadczyć jedności i twórczego zgrzytu? Dla mnie Trio de Clarinettes przypominało w swym wyrazie popularny w Polsce minionego stulecia teleturniej "Wielka Gra". Każdy grający starał się, by udzielona przez niego odpowiedź, na nieraz bardzo trudne pytanie, była nie tylko poprawna, ale również ładnie wypowiedziana. Jeśli wygrywać, to z klasą. Jeśli współgrać, to z poważnym przeciwnikiem. Cel był jednak wspólny. Zabłysnąć, pokazać się z jak najlepszej strony. Gdy trzech wspaniałych: Sclavis, di Donato, Angster rozpoczynali swoją, "niemałą grę", na francuskich słuchaczy lat 80. i 90. padał intelektualny blask. I to jest chyba właśnie to, za co kochać należy improwizację, za co lubić należy Sclavisa.

Powodów, by strumień sympatii skierować w stronę Francuza jest więcej. Widzę ich co najmniej kilka. I choć można by je odnotować punktami, przyjemnie jest ubrać je w zdania, które być może zainteresują odwiedzających lada chwila Bielsko-Białą, płynących z nurtem rzeki pod wezwaniem Tomasza Stańki. Trudno mi powstrzymać się od emocji, jakie jest w stanie wygenerować sztuka współczesna. Zwłaszcza połączenie ruchu i muzyki. Surowego brzmienia z minimalizmem ruchu. Namiętności, wynikającej ze skomplikowanych figur tanecznych, z nonszalancją "trzymania" groove'u przez klarnecistę. Warto poświęcić kilka minut, by odkryć i ten obszar wrażliwości Sclavisa, jaki rozbudziła w nim Mathilde Monnier, tancerka i performerka. Oszczędna scenografia, piękno i elegancja. Trudno uciec od rymu: Francja. Tym trudniej, że coraz częściej na Jazzarium.pl spoglądamy w stronę Sekwany.  Mathilde i Louis spotkali się mniej więcej na przełomie ósmej i dziewiątej dekady XX wieku. W tym czasie Sclavis zainspirowany był muzyką klasyczną współpracował ze znakomitymi muzykami i kompozytorami, min. Brianem Ferneyhoughem i Pierrem Boulez.

Louis Sclavis to muzyk europejskiego formatu. Jego talent szczególnie doceniła Wielka Brytania przyznając mu British Jazz Award w 1991 roku.  Współpracował z wieloma postaciami, najwyższej jazzowej sławy. Często z dwóch różnych biegunów, jak choćby Cecil Tylor i Trilok Gurtu.  Klarnecista jest autorem muzyki do filmów i spektaklów teatralnych. Jego kompozycje posłużyły wielu artystom innych dziedzin sztuki, jako głębokie i przejmujące środki wyrazu. Niezwykle ciekawym projektem, do którego Sclavis napisał muzykę, był inspirowany sztukami pięknymi, niemy francuski film "Dans la nuit".

Doskonały improwizator, muzyk "myślący". Współtwórca sukcesów filmowych i teatralnych. Inspiracja dla performerów. Minimalista. Zdobywca rozlicznych europejskich nagród jazzowych, artysta, który zachwyca, przekracza stereotypowe myślenie o instrumencie i niestety nazbyt często pozostaje niedoceniony.