Keith Jarrett – włoska robota – A Multitude of Angels

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. wydawcy

Czekałem sobie cierpliwie, aż przyjdzie czas na najnowszą płytę Keitha Jarretta. Dawno już leży na biurku. Wcale nie na honorowym miejscu, ale jednak w widocznym, takim aby nie tracić jej pola widzenia. Żeby wzrok co i raz na nią padał i żeby przypominała o sobie dyskretnie. Zresztą wcale nie musiałaby o sobie przypominać. Z Jarretem nawiązałem bliskie relacje już dawno i kiedy tylko obiega świat informacja o nowej płycie uwaga sama kieruje się w jej stronę. Ale teraz to cały box. Cztery srebrne krążki otulone prostą, dyskretną okładką i spięte intrygującym tytułem A Multitude Of Angels. W środku, jak niemal zawsze, nagrania koncertowe, ale tym razem będące zapisem występów solo.

Na kopertach poszczególnych płyt zatytułowanych po prostu Modena, Ferrara, Torino, Genowa są tylko proste, eleganckie wydrukowane subtelną czcionką nazwy włoskich miast, do których Jarrett zawitał ponad dwie dekady temu, stosowne daty oraz listy utworów-improwizacji, poza dwoma, będącymi dziełami autorstwa Jarretta. Ascetyczny to przyznać trzeba widok. Ale nic nie szkodzi. Z Jarretem tak może być i nie ma powodu mieć do ani do wydawcy, ani artysty żadnych pretensji. Jest tam dokładnie tyle informacji ile potrzeba. Reszta to zaszyfrowane w ciągu zer i jedynek dźwięki improwizacji, największego z żyjących pianistów jazzowych.

A Herbie Hancock, a Chick Corea, zakrzykną niektórzy. Co z nimi? To przecież pozostałe dwie trzecie świętej trójcy jazzowego fortepianu! Jakże to tak można pozbawiać ich prawa do tronu? Przecież są wielcy i jak mało kto zasłużeni. Zapewne, ale też, może w latach 90., w czasach włoskich koncertów Keitha Jarretta, można było jeszcze zastanawiać się któremu należy się pierwsze miejsce na podium. Dzisiaj, z perspektywy lat chyba raczej nie ma co do tego wątpliwości. Corea, choć dalej zdarza się, że nagrywa bardzo dobre płyty to jednak zdarza mu się rozmienić swój talent na drobne. Hancock z kolei, ilekroć wchodzi do nagraniowego studia czy staje na deskach koncertowych sal, jest ledwie jak miedź brzęcząca, pozostawiając po sobie tylko płacz i zgrzytanie zębów.

Tamten czas, rozpoczynającej się drugiej połowy lat 90. był szczególny dla Jarretta. Oczywiście on sam był już wielką gwiazdą. Miał niewiele ponad 50 lat. Apogeum osiągało jego słynne trio z Jackiem DeJohnettem i Garrym Peacockiem, solowe koncerty pozostawiały słuchaczy w niemym zachwycie, a sztuka pianisty osiągała kwintesencję spójności i równowagi pomiędzy jazzem, miłością do muzyki klasycznej, inspiracjami współczesnymi uduchowionymi dziełami Gurdijewa, śmiałymi rozczytywaniami Bacha, Szostakowicza, Haendla czy Lou Harrisona.

Sprawy miały się znakomicie, ale też nad świetlaną karierą i ułożonym życiem pojawiać się zaczęła smuga cienia, jaką niosła dotkliwa choroba. Jeszcze nie dawała o sobie znać bardzo mocno, ale już wkrótce miała to zrobić dotkliwie i z całą dobitnością. Ledwie miesiąc po tym jak pianista zagrał zgromadzone na płycie A Multitude of Angels koncerty, przestał opuszczać dom. Lekarze zdiagnozowali u niego syndrom chronicznego zmęczenia, chorobę atakującą system odpornościowy, z objawami przypominającymi stan, w jakim znajdują się chorzy w ostatniej fazie AIDS. Dla wiodącego tak aktywne życie jak Jarrett sprawa wyjątkowo dotkliwa, bo choć nadal żyje opuszcza go energia, ogarnia zmęczenie i permanentna i niekończąca się apatia. Wkrótce też, choroba  na dwa lata całowicie wyeliminuje Jarretta z życia koncertowego.

Tak więc słuchając A Multitude of Angels spoglądamy także na ostatnie maratonowe koncerty mistrza, zagrane bez przerw, obszerne improwizacje liczące po kilkadzieścia minut. Dokładnie takie, do jakich przyzwyczaił nas od czasów Kolonii, Berganzy, Paryża, Wiednia czy słynnych japońskich eskapad, ujętych w cykl Sun Bear Concerts.

Sam Jarrett widzi w swoich włoskich koncertach apogeum tego kim był jako artysta i człowiek ze wszystkimi swoimi cudownymi zaletami i wadami i pojawiającymi się wątpliwościami. Kto wie czy właśnie w takich jak jego ówczesna sytuacja, człowiek nie rodzi się na nowo, nie konstytuuje po raz wtóry, nie przechodzi na inny, wyższy poziom samoświadomości, nie układa spraw, priorytetów w nowym porządku?

Słucham sobie tych koncertów od kilku tygodni, owszem krócej niż sam Jarrett zanim zdecydował się na ich opublikowanie, ale też wystarczająco długo, żeby w muzyce z Modeny, Ferrary, Turynu czy Genui samemu raz jeszcze sobie poukładać swoje relacje z Jarrettem. Nie jest to wielkie przemeblowanie. Wciąż waham się, tak jak kiedyś czy Jarrett z tamtych czasów to demiurg tworzący nowe kompletne światy ilekroć siada za klawiaturą fortepianu czy może napuszony paw, dumnie przechadzający się po ogrodach muzyki ekscentryk, domagający się podziwu za wszelką scenę. Czy więcej w nim wyrachowanego inżyniera dusz sterującego słuchaczem według swoich zachcianek czy natchnionego żeglarza przemierzającego morza muzyki z tajemnicza busolą w dłoniach, nie baczącego kto za nim zechce podążyć.

W Turynie, Ferrarze myślę był tym drugim, ale w Modenie, gdy rozpoczynał recital a potem, gdy na bis sięgał po starą balladę Frederica Weatherly’ego „Danny Boy” czy w Genui po słynny standard „Over The Rainbow”, pewności takiej już nie mam. I tak prawdę mówiąc co koncert, fragmenty przejmujące mieszają się tu chwilami błahymi, nie wiele znaczącymi, tak zresztą, jak co utwór niemal, mieszają się ze sobą wszystkie Jarrettowskie pasje, inspiracje, natręctwa i pokusy. W muzyce Jarretta bieg zdarzeń dzieje się gdzieś poza jazzem, bluesem, wielką klasyką, wielką improwizacją, gorączkową motoryką, uporczywym rytmem, abstrakcyjną formą, pointylistyczną artykulacją w końcu też poza zwyczajowo pojętą prostotą i nienaganną erudycją. Za to na granicy mocnej wiary i zdarzającej się nie rzadko niewiary w tego kto gra. Trudno to uporządkować. Trudno zważyć i przyznać czemuś zdecydowane pierwszeństwo, a w efekcie zająć jednoznaczne stanowisko, bo poza wszystkimi wątpliwościami słuchanie Jarretta, szczególnie solo to nigdy nie jest czas stracony. Wyobrażam sobie również, że samemu Jarretowi pewnie także było i może wciąż jest nie łatwo szukać swojego ja w całej przestrzeni jaką wokół siebie wykreował. Kto mu wówczas pomógł? Gurdijew, Bach, Brahms, duch gospel czy on sam. A może była to niewidzialna pomoc tytułowych aniołów?