Graj to, czego nie wiesz, to znacznie ciekawsze - Steve Lacy

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Gdy ogląda się rankingi najsłynniejszych saksofonistów, natykamy się na nazwiska Coltrane'a, Sidneya Bechet, Sonny'ego Rollinsa, Charliego Parkera, Jackiego McLeana i innych Wayne'ów Shorterów. Próżno między nimi szukać Steve'a Lacy'ego. A powinno tam być, bezwzględnie. Lacy był nie tylko wirtuozem swojego instrumentu, muzykiem wybitnym i nieprzewidywalnym. Był do tego stopnia nietuzinkowy, że niejako odkrył na nowo saksofon sopranowy, zupełnie pomijany przez muzyków be-bopowych. Lacy wsławił się także wszechstronnością - grywał zarówno z Theloniousem Monkiem jak i Cecilem Taylorem. Potrafił odnaleźć się z łatwością i w konwencji dixielandu i w szalonym freejazzie. A jednak pozostaje w cieniu słynniejszych kolegów, będąc raczej słodką tajemnicą dla wtajemniczonych.

Steven Norman Lackritz przyszedł na świat 23 lipca 1941 roku w Nowym Jorku. Jako nastolatek był już cenionym instrumentalistą, grywającym ze znacznie starszymi muzykami, jak Henry "Red" Allen, Pee Wee Russell i Jimmy Rushing. Muzyką czasu był dixieland, muzykiem Sidney Bechet, nowoorleańska legenda, postać niemal mityczna. Młody Steven Norman opanował technikę i styl swojego bohatera, teraz samemu będąc wprawnym klarnecistą i saksofonistą. Jak to jednak czasem bywa z muzykami naprawdę wielkimi - to było za mało, Steven oczekiwał więcej od muzyki, niż tylko dobrej jakości przygrywanie dla przyjemności widowni. Publiczność musi się dobrze bawić, oczywiście, jednak nie ma żadnego powodu dla którego nie może się dobrze bawić do czegoś bardziej ambitnego i bardziej współczesnego. W latach 50. Lacy dołączył do grupy awangardowego pianisty, Cecila Taylora.

W zespole Taylora saksofonista wystąpił na słynnym koncercie podczas festiwalu w Newport, zagrał także na płycie "Jazz Advance" (1956), debiutanckim krążku Taylora. O ile z ekscentrycznym pianistą łączył go jedynie muzyczny romans, z Theloniousem Monkiem nawiązał prawdziwy, partnerski związek. Lacy występował w kwartecie pianisty w 1960 r., wystąpił także na jego albumie "Big Band/Quartet" (1963). Saksofonista nagrał także płytę, całkowicie poświęconą muzyce Monka, "Reflections", wydaną w 1959 r. przez wytwórnię Prestige. Muzykę Monka saksofonista odświeżał niejednokrotnie, wraz z puzonistą Rosewellem Ruddem. Wykonywał także kompozycje Duke'a Ellingtona, Charlesa Mingusa i Herbiego Nicholsa. Także z jazzową tradycją obyty był.

Lacy zaczynał coraz śmielej dryfować w stronę awangardy, muzyki niekonwencjonalnej, nie dającej się opanować żadnymi wcześniejszymi ustaleniami. Stojącej niejako w opozycji do muzyki swojego wielkiego idola, Sidneya Becheta. Dixieland i nowoorleański jazz są ekscytujące, jednak nieco ograniczające w swojej formie. Każde odstępstwo od tradycji i schematu równało się zarzutom o herezję i nieumiejętność gry. Jego grę z Taylorem i Monkiem (choć obaj przypominali przecież szalonych matematyków), można podsumować fragmentem rozmowy jaką Sun Ra odbył któregoś razu z Marshallem Allenem: "Graj to, czego nie wiesz, to znacznie ciekawsze. Nie masz nawet pojęcia, będziesz zaskoczony ilością rzeczy o których nie masz pojęcia".

W połowie lat 60. przyszedł czas na zmianę krajobrazu - Lacy zostawił za sobą nowojorskie drapacze chmur, przeprowadził się do Kopenhagi gdzie występował z pianistą Kennym Drew. Następnie przyjechał do Rzymu, gdzie - wraz z włoskim trębaczem Enrico Ravą a także południowoafrykańskimi muzykami Johnnym Dyanim i Louisem Moholo - założył zespół, z którym spędził następnie osiem miesięcy koncertując po Ameryce Południowej. Fragment tej trasy koncertowej - występ w Buenos Aires - został uwieczniony na płycie "The Forest and the ZOO" z 1967 r. Słoneczna Italia znudziła mu się jednak dosyć szybko, podobnie jak gatunki muzyki, którymi się zajmował, i w 1970 r. przeprowadził się raz jeszcze, tym razem do Paryża. "Miasto miłości" swój jazzowy okres świetności miało już za sobą, wspomnienia Charliego Parkera, Buda Powella, Sonny'ego Clarke'a i Sidneya Beceheta mógł być nadal w miarę wyraźny, ale Paryż nie był już "europejską stolicą jazzu".

Lacy rozpoczął raz jeszcze: założył grupę, w skład której wchodziła jego żona, wokalistka i skrzypaczka Irene Aebi, saksofonista Steve Potts, pianista Bobby Few, basista Jean-Jacques Avenel i perkusista Olivier Johnson, później zastąpiony przez Johna Betscha. Lacy kombinował ze składem - czasem powiększał formację o kolejne instrumenty, czasem odzierał ją do tria. Grywał także duety z pianistą Ericem Watsonem. Poświęcił się instrumentowi, którego jazzowa historia odesłała do lamusa, nie dała szans, wysłała na śmietnik historii. W latach 70. saksofon sopranowy przeżywał odrodzenie, którego nikt się nie spodziewał. Swój udział w tym miał Anthony Braxton, Evan Parker i Steve Lacy. Cała trójka wprowadziła instrument na salony, tworząc na nowo cały słownik jego obsługi i improwizacji.

Steve Lacy był artystą w pełni tego słowa znaczeniu. Myślę, że równie dobrze mógł być pisarzem, malarzem czy rzeźbiarzem, jednak wybrał saksofon jako medium wyrażania siebie. To tylko forma, podobnie jak gatunki muzyki, w obrębie których się poruszał. Saksofon jest tylko narzędziem, służącym do przełamywania tych form: w związku z tym, zainteresowany od zawsze literaturą i malarstwem, Lacy zaczął współpracować ze swoimi ulubionymi autorami, tworząc muzyczne interpretacje ich dzieł. Wśród jego "współpracowników" znaleźli się m.in. Samuel Beckett, Herman Melville, poezji pokolenia "beatników", poeta Robert Creeley i malarz Brion Gysin.

Creeley zanotował: "Nie da się w pełni ukazać, jak ważny dla poetów był Steve Lacy. Nauczał ich przez swoją działalność i postawę". W 1992 r. muzyk został stypendystą fundacji McArthura, zwanej "grantem geniuszy", skądinąd słusznie. Choć w Europie cieszył się sławą artystycznego guru i mistrza, w Stanach był niemal anonimowy. Jak wielu innych anonimowych geniuszy, których Ameryka nie potraktowała serio.

W 2002 r. Lacy powrócił do swojej ojczyzny, gdzie w Bostonie wystąpił na koncercie-wiecu politycznym przeciwko amerykańskiej interwencji w Iraku. Słuchało go w skupieniu ponad 25 tysięcy ludzi. Lepiej późno niż wcale. Zmarł niedługo później, w 2004 r., gdy przegrał walkę z nowotworem w wieku 69 lat. Do dziś ukazują się kolejne dzieła saksofonisty, wzgardzone wcześniej jako zbyt "dziwaczne" czy "przeintelektualizowane". Wiadomo, w końcu chodzi o to, żeby było fajnie.