Brad Mehldau zmierzył się z czterema preludiami Bacha, a także jedną fugą ze słynnego cyklu „Das Wholtemperierte Klavier”. Na tej kanwie zbudował wirtuozowski solowy album, do którego dodał pięć własnych kompozycji, zainspirowanych bachowską polifonią. „After Bach” to zbiór niezwykły. Przy czym daleko mu do popularnej dziś konwencji „bach na jazzowo”. To po prostu przepiękna, nieśmiertelna polifonia, której od ponad trzystu lat uczy nas wielki Jan Sebastian.
„Muzyka, która ma w sobie istotną wartość, pozostanie z nami przez całe życie” - powiedział w jednym z wywiadów Brad Mehldau, wielka gwiazda światowej pianistyki. Nie mówił wówczas o swojej muzyce, nie wskazywał palcem na własne płyty, ani nie podtykał nam pod nos swoich nagrań, żebyśmy oby przypadkiem nie przeoczyli ich wspaniałości. Mówił tak w kontekście Igora Strawińskiego, jego dzieł i jego poglądów na muzykę.
Znów jestem w podróży. Jadę do Gdańska prowadzić warsztaty, jutro gram w Krakowie. Nie chciałem brać samochodu, wygodniej chyba będzie pojechać pociągiem, przynajmniej taką mam nadzieję. Podążając za to nadzieją wylądowałem na dworcu; jest zdecydowanie za wcześnie i zdecydowanie za zimno. Znajduję jakiś czynny bar i kupuję kawę, rzeczywistość staje się nieco bardziej znośna. Zaczynam obserwować dworcową rzeczywistość - rzadko jeżdżę pociągami, więc wiele rzeczy mnie ciekawi. Na przykład nie rozumiem dlaczego cały czas ktoś musi coś mówić przez dworcowe głośniki.
Jazzowa Jesień w Biesku-Białej 2019 to już 17. edycja festiwalu. Od zeszłego roku nosi imię Tomasza Stańko, który był jej Dyrektorem Artystycznym i który, wraz z Bielskim Centrum Kultury, stworzył ten festiwal. Polski trębacz i kompozytor pozostaje duchem Jazzowej Jesieni. Tomasz Stańko kochał bielską publiczność tak, jak ona kocha jazz. Jego wpływ na światowy jazz zostawił swój mocny znak właśnie tu, na Jazzowej Jesieni w Bielsku-Białej. Coroczne listopadowe spotkania i premierowe projekty pozostawiły masę wspomnień.
Dwa tygodnie temu na jednym z portali społecznościowym trafiłem na wpis rozgoryczonego artysty, który to artysta został był przez innego twórcę odsądzony od jazzowości. Sytuacja kuriozalna: obaj panowie są poważanymi muzykami, z całkiem poważnym dorobkiem. A tu nagle jeden z nich w jakimś wywiadzie mówi o drugim, że nie nazbyt jazzowy. Że może nawet improwizuje, ale to nie jest prawdziwy jazz. Co dziwniejsze - odsądzony od czci i jazu reaguje. Oburza się, smuci, domaga się sprostowania.
Jeszcze nie porzuciliśmy ciepłych myśli związanych z dwiema zeszłorocznymi albumami Brada Mehldaua „After Bach” i „Seymour Reds The Constitution” a już za nie cały miesiąc na sklepowe półki trafi nowe dziło genialnego pianisty.
Lubię myśleć o jazzie nie jak o gatunku muzycznym, lecz jak o języku. Metoda improwizacji w jazzie jest przecież tak precyzyjnie opisana, że muzycy, którzy nigdy ze sobą nie grali, mogą bez trudu porozumieć się w obrębie wykonywanego utworu bez naruszania raz przyjętej konwencji. Mamy uzgodnione słownictwo – akordy, skale, pasaże – składnię i reguły budowania improwizacji. Mamy nawet swoją literaturę, kanoniczne płyty znane i szanowane przez miłośników jazzu na całym świecie.
Droga numer 55, gdzieś za Kwidzynem. Wracam z koncertu. Za jakieś pół godziny wjadę na autostradę, ale jeszcze przez chwilę mogę rozkoszować się widokiem rozległych pól i mijanych miejscowości. Pola są piękne i surowe w zimnym świetle poranka. A domy… no cóż, może na wiosnę lub latem, w otoczeniu zieleni i w pełnym świetle byłoby lepiej. Ale teraz jest po prostu szaro.