Elma Kais: Pieśni i piosenki to wielce istotny kod kulturowy.

Autor: 
Przemysław Chmiel
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne (M.Rosman)

Przemysław Chmiel: Czy Elma Kais to wokalistka jazzowa? Zgodziłabyś się z takim sformułowaniem?

Elma Kais: Oczywiście. Abstrahując od faktu, że mam na to papier, czy masz jakąś wątpliwość? Skąd to pytanie?

Ja wątpliwości nie mam absolutnie żadnych, natomiast ciekawi mnie w jaki sposób definiujesz swój rodzaj śpiewania Ty sama. Wokalistka jazzowa? Wokalistka improwizująca? Gdybyś miała przedstawić się komuś kto nigdy nie słyszał Twojej muzyki, czy takich określeń byś użyła?

Jedno zawiera w sobie drugie, obu określeń używam, w zależności od kontekstu. Moglibyśmy w tym momencie rozpocząć dywagacje nad terminem „jazz” i jego progresywnymi definicjami. Z pewnością nie ma obecnie w tym obszarze powszechnego konsensusu, ale czy jest konieczny? Można pięknie się różnić i dzięki temu świat jest ciekawszy.

Ukończyłaś szkołę jazzową. Jak duża jest rola tradycji jazzowej w swoim śpiewie i podejściu do muzyki dzisiaj?

Kocham tradycję miłością wielką, z zasady jestem sentymentalna i nakierowana na „dawne czasy”. Nie tylko w muzyce. Historia mojej rodziny jest długa, burzliwa i bohaterska, zostałam ukształtowana w szacunku dla etosu przeszłości. To naturalnie przenosi się na myślenie o muzyce, o jazzie. To, co robię muzycznie, zrodziło się z tradycji i jest jej autorskim przetworzeniem.

W jednym z wywiadów sprzed kilku lat wspominałaś o tym, że nie jesteś pełnoetatowym muzykiem, ponieważ pracujesz jeszcze w tak zwanej ,,nie muzycznej pracy”. Czy wciąż tak wygląda Twoja codzienność?         

Ależ nie przypominam sobie, żebym używała takich sformułowań. Traktuję te sprawy tożsamościowo, nie merkantylnie. Jeśli już musiałabym użyć kategorii etatu, to powiedziałabym to tak: jestem pełnoetatowym/ą muzykiem/muzyczką, to jest moja podstawowa tożsamość zawodowa. A propos muzyczki, ten uroczy feminatyw jest tak rzadko używany, a ma długą i udokumentowaną historię w języku polskim (najeżałam się na feminatywy dość długo, ale po zgłębieniu źródeł zmieniłam zdanie i staram się przyzwyczajać). Równocześnie jestem pełnoetatową mamą i guwernantką mojego dziecka, które jest w edukacji domowej. Do tego czasem pełno-, a czasem niepełnoetatowym/ą muzykoterapeutą/muzykoterapeutką, psychologiem/psycholożką, nauczycielem akademickim/ nauczycielką akademicką, i … to jeszcze nie wszystko. Może to zachłanność, ale tyle spraw jest dla mnie ciekawych i ważnych, że trudno z nich zrezygnować i zawęzić ścieżki.  Planowanie i dzielenie czasu to kwestia tzw. supermocy, które, chcąc nie chcąc, musiałam posiąść, chociaż nie ukrywam tego, że doby często brakuje i że bywam zmęczona.

Rzeczywiście, nie używałaś określenia ,,niemuzyczna praca”, ale w wywiadzie dla Jazzarium sprzed kilku lat mówiłaś: ,,w moje bycie muzykiem wplotły się inne ścieżki zawodowe, co w sumie utworzyło dość ciekawy konglomerat, który ewoluował i skręcał w różne strony przez lata. Ostatecznie wróciłam do źródła i postanowiłam znowu pobyć po prostu muzykiem”. Stąd moje pytanie. Rozumiem więc, że skoro dzisiaj określasz się jako pełnoetatowy muzyk, a okazjonalnie także (momentami) pełnoetatowy muzykoterapeuta, psycholog i nauczyciel akademicki, to jednak nie mieści się to w ramach jednego etatu. Można wywnioskować z tego, że pracujesz na etatów kilka. Jest to ciekawe, bo słyszałem od muzyków, którzy zajmują się zawodowo byciem np. instrumentalistą, że działalność muzyczna nie znosi konkurencji, że nie da się być ,,nie tylko muzykiem”. Tobie jakoś się to udaje. Jak myślisz - dlaczego?

Ponieważ jestem kobietą? A kobiety są przez naturę predestynowane do wielozadaniowości? Ponieważ jestem Elmą Kais z takim a nie innym bagażem cech i wewnętrznych imperatywów? A może wcale nie ogarniam skutecznie tego wszystkiego, tylko staram się sprawiać takie wrażenie? Wybierz sobie wersję, która Ci najbardziej odpowiada.

To ciekawe, że w swojej wyliczance pominąłeś mamę i guwernantkę. Mama, jak wiadomo, to zajęcie 24/7,  natomiast towarzysząc dziecku w edukacji domowej, dodatkowo codziennie zastępuję gromadę nauczycieli szkolnych.

„Działalność muzyczna nie znosi konkurencji” - naprawdę? Punkt widzenia zapewne zależy od punktu siedzenia. Historie są przecież bardzo różne, oprócz ludzi zajmujących się wyłącznie działalnością twórczo-wykonawczą, są całe zastępy instrumentalistów utrzymujących się z dodatkowych aktywności (nauczycielskich i nie tylko), a że nie wszyscy eksponują ten fakt w wywiadach, podtrzymując mit o życiu wyłącznie weną i sceną, to już kwestia ich decyzji wizerunkowych. Najważniejsze, żeby działać w zgodzie ze sobą, swoimi zasobami i uwarunkowaniami.

Płyty Hic Et Nunc oraz Ad Rem nagrane zostały w tym samym składzie i w tym samym czasie, jednakże ich pojawienie się na rynku wydawniczym dzieliły dwa lata. Skąd taki pomysł zamiast na przykład wydania krążka dwupłytowego? Albo wydania tych dwóch płyt bliżej siebie, na przestrzeni kilku miesięcy?         

Te dwa albumy są rozłączne programowo, okoliczności nagrania nie mają znaczenia. "Hic Et Nunc” zawiera kompozycje i semi-kompozycje, natomiast „Ad Rem” to materiał w całości improwizowany. Naturalną konsekwencją było potraktowanie tych albumów jako niezależnych bytów. Patrząc z perspektywy czasu, sprawdziło się to znakomicie.

Dwie sesje nagraniowe w ciągu 8 lat. Ktoś mógłby zaryzykować tezę, że potrzebujesz długich przerw od nagrywania płyt. Czy rzeczywiście tak jest? Nie tęskniłaś za nagrywaniem muzyki?

Życie, życie jest nowelą… Macierzyńskie priorytety wyprzedziły wszelkie inne w czasie, kiedy było to potrzebne. A że czas płynie i zmienia życiowe okoliczności, dlatego oto znów wyłoniłam się z podlubelskiej pustelni i wracam do aktywności zawodowych.

A czy tęskniłam? Tak, tęskniłam. A, jak powszechnie wiadomo, tęsknota jest znakomitą pożywką dla twórczości, co wyraźnie słychać w „Licentia Poetica”.  Może kiedyś napiszę o tym powieść.

Dzisiaj często słyszy się o tym, że muzyk powinien wydawać płyty najpóźniej co dwa lata, dzięki temu zapewnia sobie możliwość ciągłego koncertowania. Na Twoją najnowszą płytę fani improwizującego głosu musieli poczekać 6 lat…

Och, uparcie drążysz ten wątek… Oczywiście, muzyk powinien wydawać płyty co dwa lata i dwanaście razy dziennie robić wrzutki w mediach społecznościowych. Ja te prawidła PR-owe i marketingowe teoretycznie pojmuję, ale w głębi jestestwa jestem naiwną romantyczką rodem z zamierzchłych czasów i nie zawsze nadążam. Nawet podczas studiów psychologicznych nie odrobiłam lekcji z marketingu, bo wydawało mi się to tak anty-ideowe, że wybrałam specjalizację o duchowości i psychologii twórczości. Jedno z drugim wcale nie musi się kłócić, ale dla mnie wtedy się kłóciło, no i pewnej przydatnej wiedzy nie posiadłam na własne życzenie. A przecież w tym wszystkim chodzi tylko (i aż) o to, żeby trafnie i skutecznie dotrzeć ze swoją twórczością do tych słuchaczy, których może ona poruszyć, ucieszyć, zainteresować. A to bezcenne, zwłaszcza w obecnej powodzi zalewających nas dźwięków i obrazów.

Z drugiej strony, mogłabym odpowiedzieć na takie dictum, że przy obecnej nadprodukcji muzyki różnego pokroju i jakości oraz generalnym szumie i przebodźcowaniu, szlachetnym gestem wobec ludzkości jest wydawanie własnej twórczości i odzywanie się publiczne tylko wtedy, kiedy jest się głęboko przekonanym, że ma się coś ciekawego do powiedzenia (i, tym samym, unikanie wydawania i odzywania się jedynie dla podtrzymania kalendarza zleceń). Co oczywiście nie znaczy, że ciekawe rzeczy nie mogą pojawiać się często. 

Swoją drogą, bardzo mile i wzruszająco dla mnie zakładasz, że „fani improwizującego głosu czekali” (chlip chlip - mam nadzieję, że tak było)…

Tak najszczerzej, byłabym szczęśliwa, mogąc nagrywać, wydawać i koncertować znacznie więcej niż ostatnio i mam nadzieję, że wreszcie nadchodzi ku temu odpowiedni i dobry czas.

Całkowicie rozumiem niechęć do wydawania albumów byle jakich, mających stanowić pretekst do podtrzymania stałej ilości koncertów. Tak samo naturalne wydaje mi się odrzucanie social-mediowej nadekspresji. Jeśli jednak muzyk chciałby utrzymać się z działalności koncertowej, takie podejście negacji współczesnych realiów mogłoby zakończyć się dla muzyka ekonomiczną katastrofą. Jest takie popularne powiedzenie, że ,,cel uświęca środki”. Czy pójście na kompromisy, jeśli miałoby wyniknąć z nich realizowanie przez muzyka swoich zawodowych marzeń o ciągłym koncertowaniu, nie byłoby w tym kontekście warte przynajmniej rozważenia?

Przywołujesz powiedzonko Machiavellego, a ten facet to cynik i straszny pesymista co do natury ludzkiej. Nie podzielam jego przekonań, cel z pewnością nie uświęca środków.

Nie wiem, jakie kompromisy masz na myśli. Chałturzenie? Tego nie umiem robić. A może wypuszczanie produkcji skalkulowanych na szeroki odbiór? To już trochę co innego. Jeśli robi się coś porządnie, twórczo i z serca, o wysokim poziomie artystycznym,  a przy okazji jest to komunikatywne i pożądane przez szersze grono odbiorców, dając dzięki temu chleb muzykom, to można tylko gratulować. Gorzej, jeśli motorem działań jest wyłącznie kalkulacja finansowa wynikająca ze słupków słuchalności. Jakkolwiek pretensjonalnie czy egzaltowanie to brzmi, czas jest bezcenny i warto go przeznaczać na to, co dobre, piękne i prawdziwe (nawet jeśli przeliczalność na srebrniki nie zawsze satysfakcjonuje).

W tym roku ukazała się Twoja trzecia płyta Licentia Poetica, którą nagrałaś w innym składzie niż poprzednie dwie. Na albumie zagrali z Tobą:  Knox Chandler (gitara elektryczna, efekty elektroniczne), Daigo Nakai (gitara basowa) oraz Klaus Kugel (perkusja i perkusjonalia). Jak poznałaś tych muzyków i dlaczego akurat z nimi postanowiłaś nagrać swój kolejny album?

Pomysłodawcą tego kwartetu był Klaus. Koledzy grali ze sobą od jakiegoś czasu w trio, wszyscy trzej w ostatnich latach mieszkali w okolicach Berlina. To ciekawy skład, biorąc pod uwagę międzykontynentalną i międzypokoleniową wymianę muzycznych doświadczeń. Knox jest nowojorczykiem, Daigo pochodzi z Japonii, Klaus to nasz zachodni sąsiad. Knox ma za sobą czterdzieści lat kariery na scenie, Daigo mógłby być jego wnukiem. Klaus pokazał mi ich nagrania w trio i z miejsca wiedziałam, że chcę wskoczyć do tego świata i że to będzie fantastyczna przygoda. Intuicja nie zawiodła. To, co potocznie nazywane jest chemią pomiędzy muzykami, czasami się zdarza, a czasami nie. Mam to szczęście, że płyty, które dotychczas wydałam, są wysoce reaktywne biofizykochemicznie i zakładam, że wszelkie przyszłe również takie będą, bo nie zdecyduję się na wydanie, gdyby było inaczej.

W informacjach na temat płyty, znalazłem fragment opisujący muzykę słowami ,,Improwizowana Suita”. Jak Ty rozumiesz tę nazwę i dlaczego akurat te słowa zostały tu użyte? Czy muzyka z Licentia Poetica jest w takim razie choć w części skomponowana?

Suita to cykl miniatur tworzących razem spójną całość. Tak dokładnie można zdefiniować czy opisać muzykę z albumu „Licentia Poetica”.  Oczywiście, jest to muzyka w całości skomponowana, nie może być inaczej - skomponowana ad hoc podczas koncertu.

Częściowo à propos Twojego pytania, przypomniała mi się pewna audycja radiowa, w której pan redaktor dokonał uczonej analizy utworu „I’m ready” z mojej poprzedniej płyty „Ad Rem”. W swoim erudycyjnym wywodzie podkreślał kunsztownie wyważone proporcje pomiędzy elementami kompozycji i improwizacji. Bardzo to było miłe i frapujące, zwłaszcza, że utwór „I’m ready” to stuprocentowa improwizacja, a w zasadzie spontaniczna rozgrzewka przed sesją nagraniową. Spotkaliśmy się z kolegami w składzie kwartetowym po raz pierwszy w życiu, nie zdążyliśmy jeszcze porozmawiać, ustawialiśmy graty, a Verneri Pohjola dopijał kawę. Kiedy dopił, podszedł do swojego mikrofonu, powiedział „I’m ready” i zaczęliśmy po prostu grać. Nie mieliśmy kontaktu wzrokowego, każdy był w swojej studyjnej dziupli ze słuchawkami, porozumiewaliśmy się tylko za pomocą słuchu i dźwięku. No i chemicznego pierwiastka transcendencji.

W podobnie spontaniczny sposób powstała „Licentia Poetica”, tylko nie w studiu , a na scenie podczas koncertu. Tu też nie było ustaleń, a jedynie transcendentna tablica Mendelejewa.

Jaki z tego morał? Jeżeli ktoś pyta, czy muzyka została wcześniej skomponowana, albo uważa to za pewnik, tak jak wspomniany pan redaktor, to zakładam, że słyszy w tej muzyce to, co traktuje się jako atrybuty kompozycji - czyli jakąś uporządkowaną narrację, myśl przewodnią, spójnie opowiedzianą historię, której dramaturgia ma wyraźne punkty zwrotne, napięcia i rozwiązania.

I jeżeli słyszy to w mojej muzyce, która jest w całości improwizowana, to jest to największy komplement.

O tym właśnie mówi motto albumu „Licentia Poetica”, którego kolejne słowa tworzą tytuły utworów na płycie. Owidiusz w elegii „Tristia” odkrywa z niejakim zdumieniem, że nawet jeśli postanawia pisać niepoetycko, uwalniając się od rytmu, to pieśń pojawia się samoistnie i cokolwiek wychodzi spod jego pióra, jest poezją.

Czy wyobrażasz sobie nagranie płyty bez wokaliz i improwizacji? W całości konwencjonalnie zaśpiewaną, z tekstami i piosenkami? Czy myślisz, że znalazłabyś przyjemność w tego rodzaju ekspresji?

Pieśni i piosenki to wielce istotny kod kulturowy.  Byłam dawno temu bardzo piosenkowa, potem jako Elma uwolniłam się od słów, ale to nie znaczy, że nie do nich nie wrócę, może nawet powoli dojrzewam do takiego eksperymentu czy też skoku w bok. Natomiast tekst nie wyklucza przecież wokaliz asemantycznych i improwizacji, mogą się znakomicie uzupełniać. Jeżeli coś takiego się wydarzy, to pogadamy o rezultacie.

Na najnowszym albumie sięgnęłaś po brzmienia elektroniczne, które szybko rzucają się w uszy komuś, kto zna Twoje poprzednie dwa, akustyczne, albumy. Co zainteresowało Cię w tego rodzaju brzmieniach?

Mam trochę nostalgicznych elektro-brzmieniowych wspomnień z dzieciństwa: syntezatorowych, gitarowych, głównie z obszaru muzyk popularnej i filmowej. Stymulowały wtedy bardzo mocno moją wyobraźnię. Te poczucia, obrazy, emocje wciąż we mnie są i lubię do nich wracać. Jest tam rodzaj baśniowej przestrzeni, którą mogę teraz zapełniać nowymi treściami. I tak się właśnie wydarzyło we współpracy z Knoxem Chandlerem, który miał swój aktywny udział w moich dziecięcych muzycznych imaginacjach, grywając m.in. z R.E.M., Depeche Mode i szeregiem innych wyobraźnio-twórczych formacji - a teraz, po latach, na płycie „Licentia Poetica” wykreował dla mnie fantastyczne elektro-krajobrazy, po których mogłam w zachwycie pohasać. Tę baśniowość wzmocniła dodatkowo strona wizualna albumu i animowanego teledysku, którą oddaliśmy w ręce Oli Leśnik, niezwykle utalentowanej nastoletniej artystki w spektrum autyzmu, która nie posługując się mową czynną, porozumiewa się ze światem za pomocą swoich przepięknych obrazów.

Nie mogę też nie zapytać o lirę korbową – od dawna grasz na tym instrumencie? Skąd pomysł na jego wykorzystanie, w otoczeniu gitar elektrycznej i basowej oraz efektów elektronicznych?        

Grywam na lirze korbowej od kilku lat. Instrument jest fascynujący tak bardzo, że zdołałam się przetrenować i nabawić kontuzji barku, przez co w ostatnim roku sporo czasu, energii (i pieniędzy) musiałam poświęcić na rehabilitację. Wiadomo, pasja wymaga poświęceń… Lira ma tak szerokie spektrum barw i możliwości artykulacyjnych, że sprawdza się w najróżniejszych kontekstach, zarówno akustycznie, jak i pod prądem. Na płycie „Licentia Poetica” można usłyszeć mniej typowe brzmienia lirowe, ponieważ nie grałam na klawiaturze, tylko bezpośrednio na strunach. A i tym segmencie możliwości kolorystycznych jest ogrom - od ulotnych flażoletów po imitację ciężkich brzmień saksofonowych na strunach burdonowych. W wielowarstwowej strukturze, którą kreowaliśmy, lira  nie była dominująca, pełniła rolę wisienki na torcie, dodatkowej atrakcji domykającej muzyczny pejzaż.

W wywiadzie, udzielonym przez Ciebie Jazzarium przed kilkoma laty, opowiadałaś o potrzebie ciszy, nie byłaś zbyt wylewna w kwestii Twoich muzycznych inspiracji. Czy coś zmieniło się przez te kilka lat w tym temacie? Jakiej muzyki dzisiaj słuchasz? A co Cię inspiruje?

Wychodzę z założenia, że dla świata znacznie bardziej pożyteczna jest wylewność artystów na scenie, przy sztalugach, czy piórze niż w wywiadach. Czasem wiedza o autorze pomaga w odbiorze sztuki, a czasem przeszkadza. Sama w kilku przypadkach żałowałam, że dowiedziałam się zbyt dużo o osobach, których biografia mnie zainteresowała i zupełnie niechcący zakłóciło to mój odbiór ich twórczości. A takich rzeczy niestety nie da się odwrócić czy „odzobaczyć”.

Ale to dygresja. O co pytałeś? O muzyczne inspiracje? Nie jestem pewna, co ukryłeś w tym sformułowaniu. Czy chodzi o fascynację jakimś artystą, nurtem, trendem, prowadzącą do bardziej lub mniej dosłownego naśladownictwa? Na to był czas w szkole - piłowanie cudzych kompozycji, solówek,  improwizacji, w celu szlifowania warsztatu. Z nostalgią wspominam ten czas, byłam zachłanna i zaciekła w zdobywaniu kolejnych wtajemniczeń jazzowych. I w szkole, i podczas wakacji. Pamiętam letnie jazzowe warsztaty, kiedy nocami po pracowitych dniach wszyscy relaksowali się towarzysko, a ja wciąż uparcie siedziałam w ćwiczeniówkach przy klawiaturze, żeby nie tracić ani chwili. Taki to był ze mnie towarzyski nieużytek.

Czego teraz słucham? Często muzyki, do której mam sentyment, z którą wiążą się ważne dla mnie wspomnienia, wedle klasycznej zasady reminiscencji inżyniera Mamonia. Jeśli słucham rzeczy nowych, to takich, które mnie poruszają ze względu na oryginalność narracji i siłę przekazu emocjonalnego, z którym się utożsamiam. Nierzadko są oddalone o lata świetlne od estetyk, w których sama działam. Czasami potrafię wytłumaczyć racjonalnie, jakie formalne cechy muzyki sprawiają, że tak mocno mnie dotyka, a czasem to tajemnica, której wcale nie chcę zgłębiać (pomimo tego, że psychologią muzyki zajmuję się akademicko). Jeśli można tu mówić o inspiracjach, to raczej dalekich i pośrednich, poprzez kody emocjonalne, czy pewne idee ogólnej natury. Moje bezpośrednie inspiracje są zazwyczaj pozamuzyczne. Tekst literacki, obraz, film, sen, emocja, dramaturgia wydarzeń, wspomnienie. W odpowiedzi na takie bodźce frazy muzyczne przypływają samoistnie, trzeba je wtedy chwycić i uprzejmie ugościć.

Gdybyś przypadkiem był ciekaw, czy słucham wokalistów - to zasada jest taka sama jak powyżej, z akcentem na historyczne sentymenty. Nie słucham wokalistów z obszaru współczesnej muzyki improwizowanej i nie mam zupełnie orientacji, co w trawie piszczy. Stąd moje częste zdumienie, kiedy dziennikarze starają się osadzić Elmę w jakimś kontekście i wedle subiektywnych skojarzeń porównują do muzyków, o których najczęściej nigdy nie słyszałam. Taki to edukacyjny pożytek z czytania recenzji własnej muzyki od czasu do czasu - dzięki temu dowiaduję się o artystach, o których nie miałam pojęcia.

Dodatkowo, mam teraz zadanie wprowadzania mojego dziecka w świat kultury i sztuki, zatem przerabiamy razem kanon muzyczny szeroko rozumiany, spacerując po epokach, nurtach, gatunkach, osobowościach. Zresztą to samo dotyczy literatury, filmu i sztuk wizualnych. To niezwykle ożywcze zajęcie dla szarych komórek, któremu oddaję się z przyjemnością.

Widzę, że wciąż unikasz konkretnych nazwisk. Czy zechciałabyś jednak zaspokoić moją ciekawość i mogła wymienić choć kilku wykonawców czy kilka zespołów, których muzyka Cię w ostatnim czasie zachwyciła albo poruszyła? Zawsze interesuje mnie to, jaka muzyka zachwyca samych muzyków.        

Może w takim razie spróbuję przywołać dźwięki, które towarzyszyły mi w ostatnich kilku dniach: Przybora & Wasowski ”Piosenki jeszcze Starszych Panów”, Aleksander Tansman „Cztery tańce polskie”, Eugeniusz Rudnik „ERdada na taśmę”, Karolak / Szukalski / Bartkowski „Time Killers”, Tadeusz Kocyba „Przygody Bolka i Lolka”, Stefan Kisielewski „Przygoda Człowieka Poczciwego” (do krótkometrażówki Themersonów), Krzysztof Komeda „Klatki” (do animacji Mirosława Kijowicza), Zofia Stanczewa „Schody” (do animacji Stefana Schabenbecka), Adam Sławiński „Inwazja” (do animacji Stefana Schabenbecka), Włodzimierz Kotoński „Labirynt” (do animacji Jana Lenicy), Bogumił Pasternak „Romeo i Julia” (do animacji Jerzego Zitzmana), Zbigniew Namysłowski „Przechadzka” (do animacji Marka Goebla).

Wygląda na to, że bilans jest lokalno-patriotyczny, archiwalny i multisensoryczny. Starsi Panowie zawsze stawiają mnie do pionu, ich piosenka „jest dobra na wszystko”. Tansman dla orkiestracji, Rudnik dla ogólnej frajdy majsterkowania w audio-materii, „Time Killers” dla detoksu i równowagi. A muzyka do animacji i krótkometrażówek to pożywka dla moich zainteresowań filozoficzno-semiotycznych, czyli, mówiąc po ludzku - rozmyślań, na ile muzyka jest bytem autonomicznym, a na ile lustrem dla rzeczywistości pozamuzycznej. Kocham i wciąż odkrywam świat animacji i kina niemego, gdzie obraz i muzyka tworzą historię niepotrzebującą słów. To się oczywiście przekłada na twórczość własną - improwizując otwarte formy i nadając im określoną dramaturgię, tworzę w głowie swój film, mając świadomość, że pod wpływem tej samej muzyki, w głowie każdego słuchacza wyświetli się inna opowieść. I to jest fascynujące w tej zabawie.

Czy będziemy mogli usłyszeć Twój najnowszy zespół na żywo? Planujesz jakieś koncerty w najbliższym czasie?

Planów jest wiele, natomiast prawdopodobnie trzeba będzie nieco poczekać na koncerty w Europie w tym składzie, ponieważ Knox kilka miesięcy temu zakończył swoją wieloletnią berlińską rezydencję i wrócił do USA. Logistyka będzie teraz bardziej skomplikowana, ale jestem dobrej myśli. Sądzę jednak, że w najbliższym czasie znacznie łatwiej będzie można mnie spotkać lokalnie w innych składach i projektach.

W takim razie życzę Ci jak najwięcej koncertowych spotkań i przeżyć! Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję!