Dominik Bukowski: warto zastanowić się, w którym momencie jest nasza muzyka

Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

„Delta Scuti” to najnowszy album Dominika Bukowskiego i Dominika Kisiela. Nagrany zaledwie w kilka godzin zapis otwartej formy pomiędzy dwójką muzyków. Dominik Bukowski opowiedział mi  nie tylko o astronomicznych inspiracjach, ale też o procesie twórczym w czasie pandemii, wydawaniu albumu we własnej wytwórni i możliwościach brzmieniowych swojego instrumentu.

W Twojej muzyce można zauważyć programowość, pewne wyraźne niemuzyczne motywy, które Cię inspirują. Ludowość, migracja, teraz z kolei astronomia.

To wszystko zjawiska wokół mnie, które w pośredni sposób mają wpływ na moją muzykę. Tak też było w przypadku naszego albumu „Delta Scuti”.  Któregoś dnia przeczytałem artykuł o drganiach gwiazd typu Delta Scuti – od dawna uważano, że ich pulsacje są chaotyczne, natomiast najnowsze badania dowodzą, że  w tym chaosie jest pewna logika i drgania gwiazd układają się w konkretne skomplikowane struktury rytmiczne. To zjawisko w jakiś sposób przypomina mi to, co muzycznie robię z Dominikiem Kisielem. Ideą naszego duetu jest swobodna improwizacja, z pozornego chaosu tworzymy konkretne struktury melodyczno-rytmiczne. Spotykamy się od dwóch lat na próby, a podczas naszych spotkań mamy jedną zasadę – brak ustaleń. Nie ustalamy więc tempa, tonacji, formy ani nawet charakteru.

Żadnych szkiców?

Żadnych. Chcieliśmy, żeby płyta była zapisem danej chwili. Znamy i rozumiemy się na tyle dobrze, że możemy pozwolić sobie na taki system pracy. „Delta Scuti” to dla mnie nie tyle improwizacja z Dominikiem, ale raczej komponowanie w danym momencie. Nie chodzi tu tylko o same dźwięki, ale również o formę. Staraliśmy się myśleć i improwizować również formą, czyli de facto budować utwór od podstaw. Nie chodziło o wyrzut naszych emocji w danym momencie, ale raczej o zbudowanie pewnej narracji, jaką charakteryzuje się kompozycja. 

Wasze dwa instrumenty w pewien sposób się dublują, pełnią podobną funkcję w zespole. To raczej pomagało, czy przeszkadzało?

Współbrzmienie fortepianu i wibrafonu zawsze bardzo mi odpowiadało. Te dwa instrumenty mają alikwoty, które się wzajemnie uzupełniają. Tak jak wspomniałaś, fortepian i wibrafon często pełnią tę samą rolę w zespole – nadają harmonię. Ja dodatkowo widzę w nich instrumenty perkusyjne.

Na „Delta Scuti” staramy się tworzyć wspólny organizm, nie na zasadzie: wibrafon i akompaniujący mu fortepian i na odwrót, ale raczej tworzenie wspólnej tkanki muzycznej z dwóch instrumentów.

A jak podchodzisz do grania w duecie?

Duet to zdecydowanie najbardziej intymny skład, spośród moich projektów. Teraz poczułem potrzebę, żeby wyrazić się w czymś bardziej kameralnym. Znalazłem idealnego partnera, z którym podobnie odczuwam muzykę, nie potrzebowałem więc trzeciego instrumentalisty. Paradoksalnie, mam poczucie, że w tym duecie można budować więcej niż w trio, czy w kwartecie.

Jak się poznaliście?

Od paru lat obserwowałem jak Dominik rozwija się muzycznie. Już od początku dostrzegłem w nim dużą wrażliwość muzyczną. Okazja do wspólnego grania nadarzyła się, gdy w styczniu 2020 roku dostałem zaproszenie na Festiwal do Norymbergi. Na tamten koncert przygotowywaliśmy konkretne utwory. Wówczas nie znaliśmy się jeszcze na tyle, by muzycznie odciąć się od wszelkich ustaleń. Po tym koncercie obaj czuliśmy, że warto pójść dalej i stąd zrodziła się idea grania otwartego.

 

Jesteś pomostem pomiędzy różnymi pokoleniami muzyków w Trójmieście. Masz tego świadomość?

Miło mi to słyszeć. W młodych ludziach dostrzegam ogrom pomysłów i inspiracji, czerpię od nich. Ale nie można zapominać o starej gwardii, która reprezentuje sobą ogromne doświadczenie. Lata spędzone na scenie to olbrzymi potencjał, którego młodzi z oczywistych względów nie mają. Z każdej współpracy staram się czerpać inspiracje i nowe pomysły.  Nigdy nie chciałbym stwierdzić, że umiem już wystarczająco dużo.

Apropos młodych ludzi. W październiku na Akademii Muzycznej w Gdańsku będziesz prowadził klasę wibrafonu.

Wszystko wyjaśni się w październiku. Akademia wyszła z propozycją otwarcia takiej klasy. Cieszę się, że będę mógł podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniem, które zdobyłem przez dwadzieścia lat na scenie. Ale znowu: wychodzę z założenia, że także od studentów będę mógł czerpać inspiracje. To obopólna korzyść.

„Delta Scuti” nagrałeś w nieznanej wytwórni Go North Records. Skąd ten wybór?

Go North Records powstała na potrzeby „Delta Scuti”. Nie wiem jaka będzie przyszłość tej wytwórni, ale chciałem doświadczyć i zobaczyć od kuchni jak wygląda cały proces, mieć stuprocentowy wpływ na wszystkie aspekty związane z wydaniem albumu.

Jak długo nagrywaliście album?

Samo nagranie zajęło tak naprawdę jeden dzień. Nagraliśmy 45 utworów, z których wybraliśmy 10. Nie potrzebowaliśmy więcej, nie powtarzaliśmy niczego, bo były to czyste improwizacje.

Czy wasze wybory były spójne? Jaki był klucz?

Tak, raczej spójne. Postanowiliśmy, że kryterium wyboru powinno opierać się na spójności opowiedzianej historii. Ważniejszy dla nas był wybór nie tyle najlepszych utworów, co utworów pasujących do siebie i tworzących pewną narrację.

A miks i mastering?

Niezależnie od wytwórni, za każdym razem biorę udział w miksie i masteringu własnych płyt, bo chcę mieć wpływ na to, jak brzmi dana płyta. W przypadku okładki czy procesu tłoczenia mogę odpuścić, ale dźwięk musi stanowić wspólną wizję brzmienia. Tak więc, w gdańskim studiu Custom34 pracowaliśmy nad tym we trójkę: realizator – Piotr Łukaszewski, Dominik i ja.

Czym różni się proces wydawania i promowania albumu w pandemii?

Szczerze powiedziawszy, bardziej niż okres pandemii odczułem fakt, że nie stoi za mną konkretna wytwórnia ze stażem i latami wypracowanych kanałów informacyjnych i kontaktów. Największą trudnością było więc dla mnie to, że wydałem płytę samodzielnie. Z drugiej strony, była to ciekawa przygoda, dowiedziałem się wielu nowych rzeczy. Przyznam się, że nie wykonuję w stu procentach pracy promocyjnej, bo nie jestem w stanie wygospodarować odpowiedniej ilości czasu na wszystkie te aspekty. Muzyka jest dla mnie priorytetem.

Czy masz preferowane techniki gry na wibrafonie?

Granie na instrumencie w pewnym momencie staje się podobne do prowadzenia samochodu. Za kółkiem, większość rzeczy dzieje się podświadomie, nie analizujesz każdego znaku. Tak samo podczas grania  - nie analizujesz jaką technikę można wykorzystać w danym momencie.

Przede wszystkim używam czterech pałek, nawet grając z fortepianem - instrumentem harmonicznym, z ich pomocą mogę w pełniejszy sposób budować, dokolorować harmonię, albo stworzyć pewien rodzaj kontrapunktu. Wiele możliwości czerpię też z perkusyjności wibrafonu, która moim zdaniem świetnie się miksuje z perkusyjnością fortepianu.

Czy w zależności od rodzaju pałek jesteś w stanie kształtować w jakiś sposób rodzaj dźwięku, czy to raczej stały element?

W środku pałek jest gumowa główka, którą owija się muliną. Od kilkunastu lat sam sobie owijam te pałki. Dzięki temu mogę wpływać chociażby na artykulację dźwięku. W zależności od ilości muliny brzmienie wibrafonu może być bardziej ostre, lub wytłumione. 

A w jaki sposób opisałbyś przenikanie się współbrzmień pomiędzy wibrafonem i fortepianem?

Na „Delta Scuti” jest wiele miejsc, w których nawiązujemy do minimalizmu. Jeden instrument zaczyna zapętlać motyw melodyczno-rytmiczny, drugi instrument przejmuje to i przez pewien czas tworzymy jedną tkankę, ale w którymś momencie ktoś zaczyna delikatnie od tego odchodzić, czasem wraca, czasem wchodzi w inny rejestr. To jest pewien rodzaj zabawy, który nam bardzo odpowiada. Takie budowania transowości, gdzie niewielkimi środkami można stworzyć coś niezwykłego. W studiu stał też dobrze brzmiący Fender Rhodes, postanowiliśmy również wykorzystać jego brzmienie do dodania ciekawego koloru w naszym duecie.

Jak wyglądała premiera „Delta Scuti”?

Premiera odbyła się 15. maja podczas festiwalu Jazz Jantar, w Gdańsku. Niestety online, bez publiczności, która jak dobrze wiesz, dodaje dynamiki całemu wydarzeniu. Tu jednak spotkało mnie spore zdziwienie, bo podczas koncertu premierowego brak publiczności wytworzył pewnego rodzaju, nieznaną mi wcześniej energię. Muzyka na „Delta Scuti” jest bardzo kameralna. Starałem się też nie zapowiadać utworów. Cisza i brak oklasków, które następowały po tych utworach stanowiły pewnego rodzaju kontynuację muzyki. Z początku bardzo żałowałem, że na koncercie nie będzie publiczności, ale ostatecznie rozpatruję tę premierę jako ciekawe doświadczenie.

Gdzie można Was usłyszeć w najbliższym czasie?

Mamy kilka koncertowych dat, tej jesieni.  We wrześniu i październiku zagramy koncerty w Nidzicy w kościele Miłosierdzia Bożego, w Warszawie w pałacu Szustra, w Wetlinie w Starym Siole, w Gdańsku w kościele św. Piotra i Pawła. Jestem bardzo ciekawy tych wnętrz i brzmienia naszego materiału w zależności od akustyki danego miejsca. Nadal jednak widzimy pewną rezerwę u organizatorów wydarzeń związaną z sytuacją pandemiczną na jesień.

Jak pandemia wpłynęła na proces twórczy, w Twoim przypadku?

To był bardzo dziwny czas, ale mam wrażenie, że mi potrzebny. Na co dzień łatwo wpaść w pewnego rodzaju pęd: próby, koncerty, nagrania. Czasami warto stanąć na chwilę, zastanowić się w którym momencie się jest, w którym momencie jest nasza muzyka. Dobrym odzwierciedleniem tego, co działo się w głowach muzyków jest według mnie płyta Krysi Stańko – „Fale”. Krysia poprosiła Piotra Lemańczyka i mnie o skomponowanie materiału muzycznego, do którego napisała teksty. Ten album  w piękny sposób oddaje to, co działo się w okresie pandemii. To płyta nieco introwertyczna, zaglądająca w głąb.

Pandemia to dziwny okres, który z perspektywy czasu oceniam jako dość przydatny. Podczas lockdownu nie czułem, co prawda jakiegoś wielkiego przypływu weny, więc w pewien sposób twórczo się wycofałem, ale to było potrzebne do moich dalszych działań, które przy kolejnym otwarciu uderzyły z podwójną siłą. Myślę, że podczas pandemii nie tylko muzycy, zdali sobie sprawę z wielu aspektów swojego życia, mieli czas żeby zajrzeć w głąb siebie.