Zorn@60: Latający cyrk Johna Zorna

Autor: 
Bartosz Adamczak
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

John Zorn świętuje swoje 60te urodziny (trzyma się wyjątkowo dobrze, intelektualne nowojorskie powietrze dobrze konserwuje) oraz otwiera XXII edycję Warsaw Summer Jazz Days. Zorn śmiało przekracza stylistyczne granice we wszystkich swoich muzycznych praktykach – wykonawczej, kompozytorskiej i wydawniczej. Zorn @ 60 pomyślany został jako cykl koncertów, który na jednej scenie zaprezentuje możliwie wiele z niezliczonej ilości artystycznych oblicz i ambicji bohatera. Tyle tytułem wstępu.

Set I

Wieczór zaczyna doborowa kampania The Dreamers w towarzystwie trójki wokalistów, miast Jamiego Safta za klawiaturami siada John Medeski i tak oto formacja przybiera szumnie brzmiąca nazwę Song Project.
Mike Patton już w pierwszym kawałku rozdziera krzykiem powietrze. Jest rock'n'roll przyprawiony hardcorem. W  kolejnych  piosenkach z jego udziałem pojawia się też i echo pijackiej piosenki Toma Waitsa. Patton ma głos, który dobiega prosto z trzewi (ang. guts lepiej oddaje istotę rzeczy) i potrafi zauroczyć głębokim, szorstkim barytonem by zaraz potem przeciąć wrzaskiem przestrzeń na pół - taki dźwiękowy piercing.
Po dynamitowym wejściu Pattona na emocjach gra (a właściwie śpiewa) Sofia Rei – większość jej piosenek wybrzmiewa nostalgiczną słodko-gorzką nutą latynoską. Jest lirycznie, jest w jej głosie emocjonalna pełnia, dodatkowo jej mocny kobiecy ale i odpowiednio drapieżny głos współbrzmi odpowiednio z głębokim wokalem Mike'a.
Łyżką dziegciu w tej muzycznej strawie jest postać Jesse Harrisa, wokalista bez krztyny charyzmy scenicznej i z głosikiem cienkim i jednowymiarowym. Piosenki w stylistyce przyjaznego smooth-pop-rocka oraz miałkiej bossa novy jedynie podkreśliły niedobory wykonawcze oraz pewną bezpłciowość muzyczną. Taka miałka wersja Stinga pozbawiona klasy. Zderzenie Pattona oraz Harrisa na scenie to przejaw chyba pewnego okrucieństwa demiurga całego tego zdarzenia.
John Zorn siedzi cały czas pośrodku sceny i pociąga za sznurki, a to soczystą solówkę wytnie Marc Ribot, a to ckliwie zauroczy John Medeski na fortepianie. Jest zacnie bo i muzycy wyborni, ale co z tego wynika o tym później jeszcze.

Set II

Na krótki występ fortepianowego tria Illuminations się spóźniłem więc pominę w relacji. Druga odsłona wieczoru to prezentacja Zorna – kompozytora muzyki współczesnej. Wokalny kwintet żeński The Holy Visions, uwaga spoiler, okazuje się być najjaśniejszym punktem całego wieczoru. Muzycznie od posępnego chorału gregoriańskiego, poprzez sefardyjskie echa do harmonicznego minimalizmu spod znaku Terry'ego Rileya i rytmiczności spod znaku Steve'a Reicha. Klarowność współbrzmień, podniosłość, pewna monochormatyczna czarno-biała czystość dźwięku sprawiła, że występ The Holy Visions potrafił zadziwić i zachwycić.

W tej samej części wieczoru na scenie pojawia się kwartet smyczkowy The Alchemist. Zaprezentowana kompozycja intrygowała ale też i potrafi zrazić w sposób typowy dla współczesnej muzyki „poważnej” (z braku lepszego określenia). Obok wykonawczej wirtuozerii oraz drapieżnych atonalnych współbrzmień pojawia się pewien przesyt pomysłów, wynik intelektualnej i chłodnej kalkulacji. Intryguje, budzi szacunek, ale nie wzbudza silnych emocji.

Set III

Tu dla odmiany emocje musiały być silne. Inaczej trudno przebić się przez ścianę dźwięku jaką tworzyła mocarna sekcja oraz wysokooktanowy głos Pattona. Było mrocznie i gęsto. Patton, ludzka maszyna do tworzenia hałasu, buduję na scenie teatralne napięcie, powolne, masywne riffy są niemal każdorazowo preludium do nieposkromionej eksplozji. Musiałbym się podszkolić z terminologii fachowej bo terminy black, death i doom wszystkie pasują do przeuroczej muzyki Templars In Sacred Blood (sic!) jak ulał a tymczasem metalowi puryści doskonale potrafią je zidentyfikować. Muzyka wyklęta, Patton nie bierze jeńców. Osobom nieprzyzwyczajonym do śledzenie niuansów hardcore'u może się szybko znużyć. Podobnie jak 60 minutowe improv osobom postronnym więc nie mnie oceniać. Plus za sceniczną charyzmę, ekspresję i mrok.

Set IV
Powraca na scenę formacja The Dreamers, tym razem za klawiszami siada brodaty Jamie Saft. The Dreamers grają swoje ładne piosenki, a to blues, a to funk, a to rock'n'roll a demiurg Zorn, niczym za konsolą, ścisza, pogłaśnia, dodaje, odejmuje, nadaję prawa solistyczne, pokazuje kiedy ma być początek i koniec. I znowuż jest zacnie bardzo, Ribot potwierdza swoją instrumentalną klasę, podobnie Saft i cała grupa.
Prawda jest taka, że jeżeli ma się tak zgraną sekcję jak Dunn – Baron i takich solistów to można zrobić i pół godziny funkowy jam na bazie „Wlazł kotek na płotek”. Problem z formacją The Dreamers jest taki, że oto grupa nadzwyczajnych muzyków gra muzykę, która jest zupełnie zwyczajna. Poziom wykonawczy broni się sam, przyjemność odbiorcza jest, ale pozostaje pewien podskórny niedosyt.

Ten niedosyt miał zostać nasycony finałowym występem. Elektryczne wcielenie Zornowskiego serialu pod tytułem Masada. Kenny Wollesen zasiada za drugim setem bębniarskim, za laptopem - Ikue Mori, Zorn chwyta za saksofon, choć minie jeszcze kilka minut zanim wydobędzie pierwszy dźwięk z instrumentu. Kakofoniczne gry sterowane gestami przeplatają się z groovowymi vampami. Prawdziwego mięsa daje perkusyjna galopada – Joey Baron i Kenny Wollesen zagęszczają rytmiczną przestrzeń, gitara i hammond tworzą ścianę dźwięku, dopełnioną elektronicznymi wypełniaczami. Jest czad. Przez który, w końcu, przebija się kaskada saksofonowych pisków. Zorn na chwilę przestaje być obserwatorem, który nadaje sobie tytuł kierownika ruchu, a staje się uczestnikiem muzycznych wydarzeń. Na scenie pojawiają się całkiem wyraźne iskry. Na jakieś 15-20 minut*. Za mało. Na bis wraca już kołysankowe The Dreamers.


John Zorn pozostaje jedną z najważniejszych postaci współczesnej awangardy. Pozostaje jednym z najbardziej kontrowersyjnych jej reprezentantów, co zazwyczaj artyście  i jego sztuce służy. Pozostaje też iluzjonistą, a raczej kuglarzem, który żongluje radośnie muzycznymi stylistykami w geście eklektycznego intelektualizmu. Doprawdy nie ma potrzeby pokazywać Marcowi Ribot, Johnowi Medeskiemu czy Joey Baronowi tempa i taktów na solo.
Czar Zorna działa póki ten potrafi zgromadzić wokół siebie doskonałych muzyków. Cyrk Zorn @ 60 jest jednak przejawem przerostu formy nad treścią oraz artystycznej megalomanii. Jeżeli pozbawimy muzykę Zorna genialnego sola Ribot, rozdzierającego krzyku Pattona i perkusyjnego napędu atomowego Joey Baron – Cyro Battista to może się okazać, że … król jest nagi. Kilka świetnych solówek, sceniczna charyzma Mike'a Pattona, 20 minut emocji Electric Masada oraz wokalny czar The Holy Visions to za mało na wyjątkowe wydarzenie jakim miał być ten wieczór.

Wieczór, który, na marginesie, mógł się w ogóle nie odbyć. Pół godzinne opóźnienie wynikło z napiętej dyskusji dotyczącej nieodpowiedniej scenografii oraz oświetlenia, nagrany materiał video prawdopodobnie nie będzie spełniał standardów jakości odpowiednich dla ewentualnej emisji TV.  Być może kontrowersja jest niezbytym prawem artysty, ale złe emocje zazwyczaj psują i muzykę i jej odbiór.

*Narzuca mi się mimochodem porównanie do Petera Brotzmanna, który świętując w Wells swoje 70te urodziny zagrał w ciągu weekendu 10 koncertów.