Woman’s Alarm! - relacja z Ad Libitum 2018

Autor: 
Bartosz Adamczak

Tegoroczna, 13ta już edycja festiwalu Ad Libitum odbyła się pod hasłem “Women Alarm!”. Wydawałoby się, że sztuka jest tą enklawą ludzkiej działalności, która wolna jest od uprzedzeń wszelkiego rodzaju, choć praktyka pokazuje, że niestety tak nie jest. Świat improwizacji jest zdecydowanie zdominowany przez mężczyzn, zazwyczaj zarówno na scenie jak i na widowni. Tym razem było inaczej – bo w ciągu 3ech wieczorów, 6 koncertów, to kobiety zawładnęły sceną warszawskiego Centrum Sztuki Współczesnej.

Wieczór pierwszy rozpoczyna recital Ivy Bittovej, artystki, którą bez przesady można nazwać kultową w pewnych kręgach. Jej muzyczna działalność mocno zakorzeniona jest w kulturze folkowej, ale jednocześnie związana ze światem awangardy, czy też szeroko pojętej alternatywy – do najważniejszych należą projekty z Fredem Frithem czy grupą Bang On A Can. Bittova jest wokalistką wszechstronną, łączy ludowe piosenki z eksperymentalnym podejściem. Akompaniuje sobie na skrzypcach akcentując repetytywne frazy, czasami szorstkie brzmienia – daleka jest w swojej grze od wirtuozerskich popisów. Ważna jest tutaj dramaturgia oraz ogromna charyzma – jej występ łączy cygańską drapieżność, coś na kształt szamańskich rytuałów (porusza się po scenie, często wykorzystując akustykę sali, jej śpiewowi często towarzyszy impresjonistyczny ruch ciała). Charyzma, szczerość oraz pozytywna energia płynąca ze sceny zdecydowanie zaskarbiła sobie sympatię całej zgromadzonej publiczności.

Drugi występ wieczoru to efekt kilkudniowych warsztatów jakie Charlotte Hug poprowadziła z Krakow Improvisers Orchestra (której regularnie szefuje Paulina Owczarek, w składzie orkiestry płeć żeńska jest również mocno reprezentowana). Rozpoczyna się od quasi teatralno-baletowego performansu – nienaturalnym pozom oraz ruchom kłębiących się na scenie ciał towarzyszą wokalne syki, bzyczenie, zgrzyty. Charlotte widać zdecydowanie duży nacisk położyła na wokalną ekspresję zespołu, także w pierwszej dyrygowanej już części, w której pojawiają się elementy typowe dla języka orkiestr improwizowanych – mieszane podgrupy instumentalne (atutem orkiestry jest na pewno oryginalne brzmienie fagotu oraz sekcja smyczkowa), serie budowania dźwiękowych napięć oraz rozprzężeń.
Pojawia się też kolejny element graficzno-performansowy, kiedy dyrygentem na chwilę staje się Paulina Owczarek, Charlotte Hug chwyta za pędzle i zaczyna malować na długiej rolce papieru - bazuje tutaj na gestach dyrygenta, pojawiają się fragmenty delikatnej niby-kaligrafii, obok impresjonistycznych rozbryzgów. Ten obraz – sam w sobie efekt dyrygowanej improwizacji, stanie się za chwile graficzną partyturą dla Orkiestry. Następuje sprzężenie zwrotne między graficznym a dźwiękowym elementem tej bardzo intrygującej całości.

Dzień drugi rozpoczyna spotkanie Christianne Bopp (puzon) oraz Nuria Andorra (perkusja). Obie panie swoją działalność muzyczną prowadzą zarówno na obszarach muzyki improwizowanej jak i tej komponowanej (Andorra prowadzi studia doktoranckie w zakresie improwizacji w muzyce współczesnej w konserwatorium w Karlsruche, Bopp obok współczesnej wykonuje też muzykę dawną). Puzonistka skupia się głównie na melodycznych aspektach gry, ale bardzo dba o brzmienie (odpowiedni dobór tłumików), nieobce są jej oczywiście techniki rozszerzone, z których największe na mnie wrażenie wywiera śpiew na instrumencie (brzmienie zgoła inne niż podobna technika gry na saksofonie). Andorra gra na bardzo skromnym zestawie perkusyjnym – bęben basowy postawiony na płasko, talerz perkusyjny w dłoni, zestaw kilku pałek. To skromne narzędzie staje się źródłem niezwykle zróżnicowanych sonorystyczno-melodycznych efektów. Membrana bębna wykorzystywana jest jako pudło rezonansowe przy grze na talerzu, perkusyjnym materiałem stają się rama, kadłub oraz inne elementy konstrukcyjne bębna. Pojawiają się metaliczne zgrzyty (talerz o membranę) oraz basowe, niepokojące drony (gumowa pałka), perkusyjnym narzędziem stają w końcu szyszki – czy to pocierane o siebie, czy odbijane o bęben).
Duet łapie błyskawicznie niemal telepatyczny kontakt, prowadzi czytelny dialog, wyrafinowany, niespieszny. I mam wrażenie, że jest w tej improwizacji coś bardzo kobiecego, cierpliwość, wrażliwość, subtelność, pewna skromność czy też raczej altruizm, poziom empatii, który wielu mężczyznom na scenie jest niedostępny. Im dłużej się nad tym zastanawiam tym bardziej przekonany jestem, że był to najlepszy koncert całego festiwalu.

Niewiele zespołów byłoby w stanie po takim wstępie utrzymać poprzeczkę na tym samym poziomie, ale Les Diaboliques należą niewątpliwie do tej garstki. Trzy wielkie artystki, współpraca, która trwa już 40 lat. Chciałoby się powiedzieć, że to zespół sztandarowy – pierwsza improwizująca  grupa, w której skład wchodzą same kobiety. Ich obecność w programie festiwalu pod hasłem “Women Alarm!” zdecydowanie nie jest dziełem przypadku, a zdaje się być wręcz koniecznością. Nie przypadkiem też to list-manifest* jednej z nich właśnie – Joelle Leandre, stał się jedną z głównych inspiracji tegorocznej edycji Ad Libitum. 
Les Diaboliques to Irene Schweizer – bodaj najważniejsza europejska pianistka jazzowa, Maggie Nicols – wokalistka oraz wspomniana już Leandre, kontrabasistka, która doskonale znana jest już festiwalowej publiczności. To iście wybuchowa mieszanka, żonglująca z wprawą przeróżnymi muzycznymi konwencjami, pośród tu i ówdzie porozrzucanych dźwiękowych eksplozji, pojawiają się klasycystyczne impresje, melodie jakby wyjęte z klasycznych filmów, operetki czy wodewilu. Zaiste występ trio to nie tylko przedsięwzięcie muzyczne, to też teatr, a raczej burleska. Prym wiedzie śpiewająca i tańcząca (pojawia się nawet stepowanie) Maggie Nicols, przeplatając swoje wokalizy monologami, refleksjami słodko-gorzkimi, na temat polityki, wolności, wieku. W tym natłoku wrażeń nie wolno zapominać o tym jak wyśmienitą pianistką jest Schweizer. Spektakl muzyczno-sceniczno-słowny jakim jest koncert Les Diaboliques ogląda się doskonale, przy założeniu, że jest to spektakl właśnie, w którym każdy z tych trzech elementów ma znaczenie.

Ostatni dzień festiwalu rozpoczyna recital solo Sophie Agnel. Przykład muzyki totalnej jeśli chodzi o traktowanie instrumentu. Agnel spędza większość czasu pod pokrywą fortepianu, gra na strunach wykorzystując perkusyjne pałki, metalowe czy drewniane bloki, skaczące piłeczki. Jest coś fascynującego, obcego w brzmieniu spreparowanego fortepianu. Być może duża ilość metalicznych brzmień stworzyła w moim odbiorze pewne poczucie chłodu. Agnes jest improwizatorka skupioną, dbającą o dramaturgię całości. W jej występie jednak najbardziej podobały mi się fragmenty bardziej ekspresyjne. Pozostawione na strunach przedmioty sprawiają, że kiedy pianistka wraca do gry na klawiaturze, fortepian rozbrzmiewa całą gamą tajemniczych brzmień, a im gęstsza i bardziej dynamiczna gra, tym mocniejsze rezonanse i zniekształcenia dźwięków.

Na finał trio w składzie Myra Melford – Joelle Leandre – Lauren Newton. Pierwsza para gra razem w Tiger Trio (z Nicole Mitchell), druga para ma na koncie występy w duecie. Przyznam, że często jestem dość sceptycznie nastawiony do wokalnych improwizacji (choć pojawiło się, również w ramach Ad Libitum, wiele już wyjątków od tej zasady). Przez pierwsze fragmenty koncertu, pomimo kilku świetnych pasaży (zwłaszcza rewelacyjna Myra) miałem wrażenie, że Panie szukają wspólnego języka. Wyśmienity duet piano-bas sprawił, że nawet przez myśl mi przeszło, że na scenie jest o jedną osobę za dużo. Szybko musiałem zmienić zdanie, bo oto kolejny duet piano-wokal stał się punktem zwrotnym występu. W końcowym fragmencie pianistka palcami uderza o drewniane belki wewnątrz konstrukcji fortepianu, perskusyjny efekt dubluje wokalistka, łamiąc pojedyncze sylaby, nadając pojedynczym głoskom wartości muzyczne. Obie kończą nagle, ucinając wszystko jak na komendę słowem “Moment”. Od tego momentu było już tylko lepiej. Kolejna improwizacja rodzi się z komicznej quasi dyskusji o tym, co teraz należy zrobić na scenie (Joelle uderza o struny smyczkiem z poważną miną powtarzając pełne konsternacji “shit, what to do?”). Wymuszony przez publiczność bis to już muzyczne trzęsienie ziemi, w którym każdy z trzech głosów na scenie doskonale znajduje dla siebie przestrzeń. Standing ovation absolutnie zasłużone, nie tylko na zakończenie tego konkretnego koncertu, ale też i całego festiwalu.

*w liście tym Leandre protestuje, z rozgoryczeniem zauważając, że w gronie artystów  nominowanych do nagród Victoires des Jazz 2017 nie ma ani jednej kobiety.