Vijay Iyer Trio „Break Stuff” na finał zimowej edycji Festiwalu Jazz Jantar 2015

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. organizatora

Zimowa edycja Festiwalu Jazz Jantar, która przetoczyła się w ubiegły weekend przez klub Żak, obfitowała w różnego rodzaju emocje. Zaprezentowało się grono topowych polskich artystów, a ciekawych i stojących na wysokim poziomie koncertów było w bród. Ale chyba tym, na co czekano najbardziej, była kolejna wizyta jednego z największych obecnie grup jazzowych na świecie - tria Vijaya Iyera.

Nie ma przesady w entuzjastyczych głosach krytyków ani w uwielbieniu publiczności. Niezwykła atmosfera, którą czuć było już od momentu przekroczenia progów klubu nie bierze się znikąd. Trio Vijaya Iyera jest klasą samą dla siebie. Klasą wykutą przez kilkanaście lat wspólnego grania, otwarte spojrzenie na muzykę oraz niespotykaną finezję, która pozwala całej trójce korzystać z wybitnych umiejętności w najwłaściwszy sposób.

Tego, co pokazali wczoraj Vijay Iyer, Stephan Crump i Marcus Gilmore nie da się nazwać inaczej, niż jazz z najwyższej światowej półki. Każdy z muzyków jest indywidualnością i technikiem znakomitym. Co więcej, każdy zaznacza na scenie własne zdanie – a robi to na tyle dobitnie, że właściwie można by go obserwować i podziwiać z osobna. Można więc zachwycać się mistrzostwem Marcusa Gilmore’a, który czegokolwiek by na perkusji nie stworzył, gra krystalicznie czystym, trafionym w punkt dźwiękiem. Albo tym, jak lider zespołu wydobywa z pianina coraz to nowe, wielobarwne pasaże, płynnie przechodząc z uworu na utwór. Można też podziwiać, jak spinający wszystko pulsem kontrabasu Stephan Crump wyśpiewuje niemal każdą zagraną przez siebie nutę. Nawet skupienie na jednym z nich wystarczyłoby, by mieć o czym rozmawiać do późnych godzin nocnych. A przecież jest ich trzech. Najistotniejszy jest jednak poziom muzycznego porozumienia, jaki osiągnęli wspólnie, pozwalający im tworzyć niezwykłą muzykę bez potrzeby pójścia na kompromis. Vijay, Stephan i Marcus mają absolutną swobodę i wystarczająco dużo przestrzeni, aby okazać pełnię swych nieprzeciętnych możliwości - każdy korzysta z tego do woli, a przy tym od początku do końca pozostają zespołem. Takie granie przynosi widoczną radość muzykom, jak i publiczności, która płynie razem z nimi. „Sądziłem, że już gramy za długo” powiedział Vijay Iyer, gdy wywołani owacją na stojąco wrócili na bis po przeszło półtoragodzinnym koncercie. Tak przynajmniej wskazywał zegarek, bo gdyby ktoś o to zapytał przysiągłbym, że występ trwał o połowę krócej. Chyba jednak nie, bo trochę czasu musiało minąć, kiedy jednym ciągiem grali dużą część materiału z najnowszego albumu, wśród nich tytułowy Break Stuff, otwierający go Starlings, subtelnie wygładzony monkowski Work czy dedykowany producentowi muzyki elektronicznej z Detroit Hood. Lekkie wybudzenie nastąpiło, kiedy z połowie (?) koncertu Vijay zapowiedział jacksonowski Human Nature: „Być może już to tutaj graliśmy.” Grali, ale raczej nikt nie miał nic przeciwko, by usłyszeć ten utwór ponownie. Znów można było się rozsiąść i rozsmakować w muzyce. „Słyszymy wasze skupienie. Wasze zamknięte oczy. Keep listening” – powiedział pod koniec koncertu pianista. Na bis zagrano Taking Flight. Trafny wybór. Nie ma wątpliwości, że tego wieczoru z pewnością wielu opuściło klub w poczuciu uniesienia.