Dni Muzyki Nowej dzień 2: Sala Suwnicowa pełna Islandii

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Pawel Wyszomirski Copyright: www.wyszomirski.pl

Jeśli zima, która przyjechała do Gdańska razem z islandzkimi muzykami, wraz z nimi nas nie opuści, to już przynajmniej wiemy, jaka muzyka dla tej pory roku będzie najodpowiedniejsza. W drugim dniu festiwalu Dni Muzyki Nowej w gdańskim klubie Żak wystąpił Jóhann Jóhannsson z towarzyszeniem swojego kwartetu smyczkowego.   

Trzeba przyznać, że wszystko było dobrze przygotowane na koncert Jóhanna Jóhannssona. Spadł, prawie u nas tej zimy nie widziany, śnieg. Ciemno. Zimno. Zła pogoda. Muzycy mogli poczuć się jak u siebie w domu, publiczność – jak na Islandii. Klimat na koncert – jak znalazł. A gdyby komuś  do wczucia się w muzykę zespołu nie wystarczała sama panująca na zewnątrz aura, na pomoc przyszły wizualizacje, które towarzyszyły koncertowi od początku do końca. W większości czarno-białe, utrwalone na ziarnistej taśmie filmowej, obrazy przedstawiały krajobrazy wulkanicznej pustyni, lejącej się lawy; innym razem scenki z udziałem robotników i zwykłych ludzi: kobieta machająca na pożegnanie, bawiące się dzieci etc. Wszystko kręcone z ręki, chyboczące się, filmowane jakby od niechcenia. Zazwyczaj jest odwrotnie, ale tutaj to film był ilustracją dla muzyki. Ta zaś byle jaka bynajmniej nie była. Artyści okazali się stuprocentowymi profesjonalistami i nawet choroba jednej ze skrzypaczek (która na początku występu nie mogła powstrzymać kaszlu - na szczęście szybko jej przeszło) nie wpłynęła na ich grę.

Sam Jóhann Jóhannsson siedział nieco z boku sceny, między fortepianem, laptopem i innymi elektronicznymi zabawkami. Był jakby trochę nieobecny. Do publiczności nie odezwał się ani słowem, ale cały czas czuwał w milczeniu nad wykonaniem swoich kompozycji, oddając jasne światło rampy towarzyszącym mu muzykom. Akompaniował im na fortepianie lub generował głuche, ambientowe drone'y.

Na początku występu przeważał repertuar minimalistyczny, pełen swoistego dla twórców islandzkich mroźnego ukojenia. Tutaj, w ciszy, ceni się każdy dźwięk i bardzo uważa, by go nie nadużywać. Gdy na ekranie za muzykami pojawiły się sceny industrialne, chłód zaczął ustępować miejskiej symfonice, bliskiej ścieżkom dźwiękowym granym na żywo do filmów niemych ( jak „A Man With A Movie Camera” The Cinematic Orchestra) oraz temu, co znamy z repertuaru twórców pokroju Sigur Ros (z którymi Jóhann Jóhannsson zresztą współpracował). Delikatna elektronika używana jako podkład dla kwartetu smyczkowego nie raziła na szczęście sztucznością, poza krótkimi fragmentami w których pojawiały się generowane przez komputer głosy ludzkie, jakby żywcem wyjęte z dekady lat osiemdzesiątych. W finale zabrzmiała kompozycja o rytmie marszowym, pochodząca z najnowszego albumu Jóhannssona, zatytułowanego Miner's Hymns, specjalnie zaaranżowana na instrumenty smyczkowe. Po niej rozległy się, oszczędnie dotąd dawkowane, oklaski z natężeniem tak wielkim, że muzycy musieli powrócić na scenę, aby zagrać Odi Et Amo, pochodzący z debiutackiego albumu Jóhannssona, „Englabörn”. Ale tego wieczoru były to już ostatnie tony...