Tomasz Stańko & Oleś Brothers w Zatoce Sztuki: muzyka, jakiej dawno u nas nie było!

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Blanka Tomaszewska

Oświecony mirem postaci ze wszech miar zasłużonej i statusem żywej legendy polskiego jazzu Tomasz Stańko nie jest dziś artystycznie zobowiązany absolutnie do niczego. Muzyk o jego pozycji może sobie pozwolić na cokolwiek i nikt nie może mu tego uczciwie nabytego prawa odebrać. Niemniej wybory, których ostatnio dokonuje nie zawsze okazują się trafione. Dowodem na to są choćby koncerty z Marcinem Maseckim lub uczestnictwo w projektach w rodzaju Listów Chopina. Artysta to jednak niezbywalnej klasy i jako taki potrafi z dnia na dzień zagrać w skrajnie różny sposób. Tak na przykład, jak w dzień po występie w Filharmonii Narodowej zrobił to z braćmi Oleś w położonej na sopockiej plaży Zatoce Sztuki.

Prawdę rzekłszy koncert ów szanse niepowodzenia miał równie duże jak oba wyżej wspomniane projekty. Przy pierwszym spotkaniu nawet w przypadku muzyków wybitnych jego wynik może okazać się niezadowalający. Było jednak kilka atutów, które na korzyść przedsięwzięcia przemawiały i one to chyba przesądziły o tym, iż możemy mówić o pewnym sukcesie. Bo tak: bracia Oleś to samowystarczalna i samonapędzająca się maszyna rytmiczna, sekcja stanowiąca monolit, jakich wiele się na polskiej scenie nie znajdzie. W dodatku mają bogate doświadczenie we współpracy z dużo bardziej niż Tomasz Stańko nieobliczalnym trębaczem (mam tu oczywiście na myśli Andrzeja Przybielskiego). Przy uwzględnieniu takich czynników mało co mogło pójść nie tak. I rzecz jasna, pewnych wad konstrukcyjnych uniknąć się nie udało. Improwizowany występ miał momenty rozklejenia, drobnych nieporozumień i niespodziewanych zderzeń, ale było w nim dużo powietrza, refleksyjności i liryzmu. Ponieważ bracia – jak to bracia – rozumieją się doskonale, to Tomasz Stańko był w tym zestawieniu elementem zmuszonym do podejścia z zewnątrz, nawiązania twórczego dialogu.

Wraz z trwaniem koncertu udawało mu się to coraz lepiej, frazy ulegały wydłużeniu, grane były z większą odwagą i pewnością. Prowadzony uważnym, pastelowym podkładem sekcji rytmicznej płynął na głębsze wody - przechadzając się tam i z powrotem po scenie wyłapywał coraz to nowe chwile dla swych wejść, a kameralna, elegancka muzyka nabierała kolejnych ciepłych barw. Sączył je mistrz Stańko, sączyli też skwapliwie Marcin i Bartłomiej Olesiowie, którzy w tego rodzaju akustycznych setach sprawdzają się świetnie. Grali po swojemu spójnie i treściwie, z opanowaniem rozprowadzając akcenty. Szkic, który w konsekwencji powstał, jest obiecujący i zdaje się, że sami muzycy byli jego kształtem ukontentowani. Sprawą otwartą pozostaje, czy rzecz przerodzi się w pełnowymiarowy obraz – taka kolej rzeczy byłaby korzyścią, gdyż podobnej muzyki dość dawno u nas nie było.