Shofar – magia i trans w Kosmos Kosmos

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Wielokrotnie zastanawiałem się na czym polega niesamowita moc tria Shofar na żywo. Konia z rzędem temu kto byłby w stanie wyczerpać temat w słowach krótkiej relacji. Choć za końmi nie przepadam, spróbuję. Myślę, że kluczem jest sama sytuacja występu na scenie, okoliczności jej towarzyszące - skupienie, koncentracja, połączenie warstwy audialnej z wizualną, kontekst miejsca... Dużo zmiennych. Dlaczego w związku z tym są zespoły - a Shofar jest bez wątpienia jednym z nich - które rozkładają na łopatki przy niemalże każdej okazji, niezależnie od czynników zewnętrznych? Muzyka, osobowość, pasja i wykonanie, a wszystko na najwyższym poziomie - to według mnie aspekty towarzyszące koncertom Shofara zawsze. Kombinacja iście wybuchowa, pozwalająca na dźwiękowe okiełznanie nawet najbardziej wzbraniających się uszu i poruszenie spetryfikowanej wrażliwości.

Jadąc do Kosmos Kosmos miałem lekkie obawy, że koncert nie zaskoczy mnie niczym nowym. I jeśli chodzi o jakość występu, to rzeczywiście zaskoczenia nie było – Shofar wciąż prezentuje na żywo niesamowicie wysoki poziom. Bałem się jednak, że koncert okaże się kalką muzyki granej przed dwoma miesiącami w Pardon To Tu i w tym wypadku na szczęście moje obawy zostały rozwiane. Trio w poniedziałkowy wieczór pokazało się od strony dużo bardziej spontanicznej. Poszczególne kompozycje wyłaniały się na drodze swobodnej improwizacji, to znowu wychodząc od ścisłych ram, rozpadały się na pomniejsze atomy. Niesamowite jeśli chodzi o zespół Shofar jest to, że trio składające się z trzech bardzo silnych osobowości, eksplorujących indywidualnie bardzo różne obszary muzyki, potrafi na jednej scenie przerodzić się w a-hierarchiczny, idealnie współbrzmiący skład. Muzyka Rogińskiego, Morettiego i Trzaski, nie jest tylko muzyką żydowską, w znacznie większym stopniu wpływ na summę dźwięków dobiegających ze sceny ma według mnie autorska ekspresja poszczególnych członków tria, ukształtowana podczas wielu lat praktyki artystycznej. Marzycielska, ascetyczna i bardzo rytmiczna gitara + abstrakcyjna, żywiołowa, momentami żartobliwa perkusja + pełen kontrolowanej mocy i ulotnego liryzmu saksofon = Shofar. Tak mógłby wyglądać quasi-matematyczny zapis czynników składających się na ten jakże oryginalny - w swym programowym konserwatyzmie i zapatrzeniu w tradycję - zespół.

Sinusoidalna muzyka zaprezentowana w Kosmos Kosmos, balansująca płynnie między ciszą, melancholią, a punkowym momentami zgiełkiem, miała charakter na wskroś hipnotyczny. Linearna, a zarazem luźna struktura większości rozwijanych tematów pokazała bardziej poszukujące i eksperymentalne oblicze Shofara. Często miałem wrażenie, że z dźwiękami zupełnie nowymi obcuję nie tylko ja, ale też sami muzycy, którzy wprowadzili do swej gry dużo więcej powietrza, którego momentami zabrakło mi w Pardon To Tu (kto był, ten wie, że mówię dosłownie i w przenośni). Transowość podkreślana przez „pozytywkową” grę Rogińskiego, burzona, bądź wspomagana przez niezwykle samoświadomy saksofon Trzaski i gęste pasaże Morettiego, spowodowała, że już po chwili większość głów na widowni poruszała się jak ukwiały. Muzyka niepostrzeżenie ewoluująca w kolejne kompozycje milkła pozostawiając czas na oklaski zaledwie kilka razy. Po tradycyjnym shofarowym zakończeniu w postaci energetycznej, podkręconej wersji 182 z debiutanckiego krążka, przyszedł bis – uspokajający, melancholijny, po którym nie było już nic do dodania.

Jestem przekonany, że jeśli podobny występ muzycy Shofara zarejestrowaliby na krążku, to byłaby ich najlepsza płyta. Magia towarzysząca tej muzyce objawia się najpotężniej w sytuacji koncertu. I mówię tu bez krztyny przesady - jak śpiewał Freddie Mercury: It’s a kind of magic.