Poczwórna premiera – Joanna Duda The Best Of na scenie gdańskiego Żaka

Autor: 
Piotr Rudnicki

W wielkiej dbałości o młodą scenę okołojazzową gdański Żak nie ma sobie równych. Nowe nazwiska tudzież artyści szerzej jeszcze nieznani mogą tu liczyć na godne przyjęcie a bardzo często także – licznie zgromadzonych słuchaczy. Nie ma chyba w Trójmieście lepszego miejsca na zagranie premierowego materiału, a jeśli ma się go szczególnie dużo, można liczyć nawet na premierę podwójną, potrójną, ba,  nawet... poczwórną! Takim właśnie szerokim gestem popisała się wczoraj na Sali Suwnicowej Joanna Duda.

Pianistka ta nie jest już może postacią zupełnie anonimową, ale po raz pierwszy przyszło jej pełnić na scenie rolę liderki. Koncert promował jej autorski debiut, album pod wielce przewrotnym tytułem The Best Of. Po części na zasadzie gradacji napięcia, po części zaś – dla pełniejszej prezentacji repertuaru i muzycznego języka artystki występ składał się z czterech segmentów. W pierwszej części wieczoru Joanna Duda podjęła się zadania dla muzyka improwizującego najbardziej wymagającego, mianowicie - zagrała solo. Najbardziej charakterystyczne w tym fragmencie oszczędne gospodarowanie dźwiękiem i dość dużą powtarzalność sekwencji zrzucić można raczej na karb współczesnych tendencji minimalistycznych, niż jakichkolwiek tak zwanych braków warsztatowych, gdyż choć dłonie pianistki wyglądały, jakby zatrzymały się w jednym obszarze klawiatury fortepianu, to potrafiła ona tę pozycję dobrze wykorzystać tworząc raz delikatne, raz z grubsza ciosane ornamenty nadające prostym zasadniczo motywom różnorodnego zabarwienia. Bardzo subtelnie i wdzięcznie wypadł natomiast zagrany później w duecie z Katarzyną Borek Ma mère l'oye (Le jardin feérique) Ravela, podczas którego obie panie musiały się chyba sporo natrudzić, aby sobie nawzajem się przeszkadzać – grały na cztery ręce tak blisko siebie, że wielką sztuką było ich nie poplątać, a jednocześnie wydobyć cały zwiewny polot kompozycji francuskiego twórcy.   

Kolejna część koncertu ukazała następne oblicze muzyki młodej pianistki. Na scenę dziarskim krokiem wszedł Jan Młynarski, tym samym mieliśmy okazję posłuchać świeżo via crowdfunding  opromienionego płytą duetu J=J (duże brawa dla darczyńców!).  Fortepian szybko ustąpił miejsca syntezatorowi i otworzyły się bramy kosmosu. Dialog nawiązany podczas tej najciekawszej chyba części wieczoru imponował – niezwykła melodyka gry Młynarskiego wspierała elektroniczne piano liderki, która z kolei przyjmując bardzo perkusyjne brzmienie weszła na równorzędny z nim poziom muzycznej dyskusji. Co rusz łamany przez całym sobą grającego drummera rytm dał wiele i sprawił, że słuchanie owej konwesacji było wciągającym przeżyciem.

„Teraz będzie jazz” - zaanonsowała ostatnią odsłonę koncertu bohaterka wieczoru, zapraszając na scenę Wojtka Mazolewskiego i Qbę Janickiego. Rzeczywiście stężenie ukochanego nam wszystkim gatunku muzyki było w finale największe, jednak wciąż nie tak duże, jakby się wydawać mogło. Kosmiczna wędrówka z poprzedniej części napotkała swój ciąg dalszy w onirycznym, pełnym półbrzmień wstępie. Ów swoisty stratosferyczny chillout pozostawał pod kontrolą pianistki, która kilkakrotnie musiała tłumić zbyt krewkie zapędy zaproszonych gości, gotowych zapędzić się w ostry improtrans a'la Pink Freud. Koniec końców jednak tria nie udało się zatrzymać – Qba Janicki „ukradł show” znakomitą solówką na perkusji a w ostatnim słowie wspólnie zagrali dość radosny w wydźwięku kawałek, brzmiący niczym (przepraszam za porównanie, ale nie mogę się postrzymać) Pi i Sigma w krainie Antonisza. Po tym radosnym zamknięciu wszyscy zmęczeni ale szczęśliwi artyści, którzy przewinęli się przez scenę podziękowali publiczności głębokim ukłonem. Nie wypada się nie odkłonić i nie powinszować udanego debiutu pianistce, której na solowej drodze należy życzyć wszystkiego co najlepsze!