Gonzales z synami i Wojtek Mazolewski

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Tytuł mógłby wystarczyć za całe streszczenie wieczoru w Cafe Funky Studio na Placu Zbawiciela w Warszawie. Nowe miejsce na mapie stolicy, w bardzo modnej lokalizacji, o nietypowej sali w kształcie  litery V,  z całkiem niezłą akustyką, czy może akustykiem, wystartowało ostatnio z koncertami.

W ubiegłą środę zaprosiło  trio trębacza i kompozytora Denisa Golzaleza (trąbka) z jego synami w sekcji: Aaronem na kontrabasie i Stefanem na perkusji.  A gościnnie zagrała gwiazda polskiej sceny młodych i dla młodych – Wojtek Mazolewski, który odwiedził klub wraz ze swoją sympatią Mają Sablewską. Na widowni był komplet: znajomi organizatorów i ich znajomi i przyjaciele, zaprzyjaźnieni artyści i fani artyzmu. Kilku fotografów przez cały koncert pstrykało zdjęcia zespołowi i Mai, a po koncercie, przed wejście do klubu dotarli kolejni warszawkowi paparazzi  i wtedy zabłyskali już piękną Maję fleszykami. I słyszę obok, jak jeden fotograf pyta drugiego: Co, do Pudelka? – Taaak. ­– A ja to nawet nie wiem, kto to jest… – No, ja też nie wiem, kto on jest. – Ja mówiłem o niej. 

Tak poza sceną spotkały się dwa różne światy. I rozminęły.

Mało mogę powiedzieć miłego o muzyce, którą usłyszałam. Z jednej strony: sympatyczne – skądinąd zgrane – trio, z drugiej: człowiek przypadkowy.
Gonzalesów słyszałam kilka lat temu w Sali Laboratorium CSW i wtedy grali z większym zaangażowaniem niż ostatnio. A może po prostu bardziej – dla mnie – interesująco. Choć, z rozmów pokoncertowych wiem, że nie tylko ja wynudziłam się na trzech czwartych koncertu. Osobiście uważam, że jest to rodzinne granie, które czasem wychodzi, czasem nie. Gonzalesa wolę w jego autorskich projektach, bez synów metalowców. Natomiast uwielbiam jego magiczne brzmienie,  które nawet, gdy jest mocne, to w dalszym ciągu w nieopisany sposób pozostaje urokliwe. Posiadam na całe szczęście umiejętność wycinania z tła dźwięków, których nie trawię, dlatego mogłam posłuchać Denisa z przyjemnością, choć też trochę przynudzał.  Jednakże zdolność wycinania pomogła mi też przetrwać występ Wojtka Mazolewskiego. Muzyk to płodny  i działacz wielu projektów, które tym lepiej mu wychodzą, im mniej mają wspólnego z jazzem. Spotkanie środowe należało do tych, w którym – niestety – wypadł blado. Grał, owszem, i szarpiąc, i smyczkiem jadąc, i w cierpliwe pudło kontrabasu uderzając, grał z zaangażowaniem niekrytym, reagował w pełni emocjonalnie. Ale już nie reagował na to, co grali wokół niego na scenie. Grał gdzieś obok i,  niestety – nie cicho, gdyż był bardzo zaangażowany w grę. Swoją.

Okazało się, że na scenie również spotkały się różne światy. I rozminęły.