Paal Nilssen-Love i Ken Vandermark w Powiększeniu – gęste doświadczenie kinetyczne

Autor: 
Krzysztof Wójcik

Oglądanie na żywo występów free jazzowych to jak zabawa w rosyjską ruletkę. Wszystko może się wydarzyć, ale właśnie ryzyko jest w tym „wszystkim” najbardziej podniecające. Free może grać każdy, lecz nie każdy potrafi skrzesać swymi umiejętnościami i wrażliwością prawdziwy ogień. W środę w Powiększeniu warszawska publiczność miała jednak do czynienia z piromanami światowego formatu.

W świecie muzyki improwizowanej jest kilka nazwisk, które są znakami jakości niemalże gwarantującymi muzyczną ucztę na najwyższym poziomie i bez wątpienia Nilssen-Love i Vandermark są takimi nazwiskami. I choć miałem spory dylemat czy wybrać duet, czy jeszcze nieznane mi Torque Trio, grające w tym samym czasie w Pardon To Tu, to mając w pamięci znakomity koncert Vandermarka i Nilssena sprzed dwóch lat wybrałem jednak wieczór w Powiększeniu i ani przez moment powziętej decyzji nie pożałowałem.

Koncert rozpoczął się po sporym, bo blisko dwugodzinnym poślizgu spowodowanym problemami samolotowymi. Oczekiwanie na gwiazdy wieczoru umilił zgromadzonym Artur Maćkowiak, który zaprezentował interesujący instrumentalny program na jedną gitarę. W muzyce Maćkowiaka, czytelnych, warstwowo kumulowanych, transowych tematach, pobrzmiewała melancholia i zaduma nad pojedynczymi dźwiękami. Gitarzysta precyzyjnie konstruując swoje kompozycyjne miniatury nie uciekał od eksperymentów, które subtelnie dozowane nie przytłaczały uroczych melodii, które świetnie nadawałyby się jako soundtrack do filmu drogi rozgrywanego o zmroku, bądź późną nocą. Nastrojowy support, niestety troszkę niefortunnie dobrany biorąc pod uwagę charakter muzyki, która miała dopiero nadejść, a nadeszła niczym dwa huragany. Huragan Paal i huragan Ken.

Paal Nilssen-Love jest chyba najszybszym człowiekiem jakiego kiedykolwiek widziałem. Przez dłuższy czas wtrakcie środowego koncertu próbowałem skupić wzrok na jego ruchach łowiąc wszystkie niuanse i było to zadanie karkołomne, wywołujące na dłuższą metę oczopląs. Koordynacja, timing, akcentowanie fraz niekiedy tak krótkich, że prawie niezauważalnych, niesłychana energia i wytrzymałość… Koszulka perkusisty już po pierwszych dziesięciu minutach była cała mokra. Występ rozpoczął się bez zbędnych ceregieli od razu zalewając słuchaczy dźwiękami o niesłychanej intensywności. Vandermark, ścisła czołówka saksofonowa świata, niejednokrotnie studził dzikość skandynawskiego kolegi, który reagował na wszelkie zmiany tępa z typowym dla siebie refleksem i pomysłowością. Niesamowite było obserwowanie fizycznej mocy, która sączyłą się ze sceny Powiększenia. Nie była to bowiem muzyka intelektualna, bardziej opisywałbym ją w kategoriach ekstremalnego sportu, w którym jedynie doskonałe umiejętności są w stanie uchronić przed śmiercią. Cóż jest śmiercią podczas koncertu free jazzowego? Z pewnością nuda i przewidywalność, a tych nie było w żadnym razie. Vandermark i Nilssen-Love nie boją się dźwięków i są w stanie każdy, nawet najbardziej niedorzeczny muzyczny odprysk wpleść w strumień intensywnej improwizacji. Najbardziej utkwił mi w pamięci moment, w którym perkusista grał jedynie dłońmi, tworząc niezwykle plemienny i gęsty podkład dla klarnetowych popisów Vandermarka, wówczas niemal namacalne było doskonałe porozumienie tych dwóch wybitnych artystów.

Ciężko mi zwerbalizować poszczególne elementy występu, był on zbyt zmysłowy, zbyt pierwotny i doskonały w swej muzycznej formie, żeby silić się na oddanie jej w słowach – wystarczyło wyłączyć myślenie i dać się porawać. Zdecydowanie przeżycie z gatunku katharsis, choć i ten termin wydaje mi się w tym wypadku nazbyt intelektualny. Emocjonalna lewatywa dla mózgu? Muzyka wysokiego napięcia? Dźwiękowe granice ekspresji? Trochę pretensjonalnie. A przecież były to „jedynie” zmienne uderzenia i zmienne podmuchy doskonałe w swej konstrukcji.

Świetny występ okraszony pięknym, wyciszonym bisem. A wszystko sprawiało wrażenie koleżeńskiej rozmowy, konsekwentnie kontynuowanej z koncertu na koncert, od wielu lat, bez specjalnej „spiny”. Prawdziwi mistrzowie swego fachu. Brawo, brawo, brawo!