May there be peace and love and perfecion - Parker / Drake / Dikeman w Pardon To Tu

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Są takie koncerty – rzadko, ale jednak się zdarzają – o których trudno cokolwiek napisać, by nie skończyło się na tanim banale. Właściwie należałoby napisać, że po prostu się odbyły i na tym skończyć. Używanie takich słów jak „genialny”, „niesamowity” i innych określeń z tej rodziny straciło już siłę wyrazu. Słowo „geniusz” jest tak często używane na potrzeby niemal wszystkiego – każda płyta jest genialna, każda książka jest kultowa, każdy film przełomowy i najlepszy w karierze artysty – że przestało cokolwiek znaczyć. A szkoda, bo przydałoby się na potrzeby wtorkowego koncertu tria Hamid Drake/William Parker/John Dikeman w warszawskim Pardon, To Tu.

W tym miejscu warto na chwilę zastanowić się nad tym jak wiele działo się ostatnio w Pardonie. Cztery dni przesycone muzyką improwizowaną na światowym poziomie – dwa razy The Thing z gościnnym udziałem polskich muzyków, potem Drake/Parker/Dikeman a na koniec środowy koncert grupy Switchback (Mars Williams/Hilliard Greene/Wacław Zimpel/Klaus Kugel). Wcześniej przy placu Grzybowskim grali m.in. Charles Gayle, Peter Brotzmann i Joe McPhee.

Możemy czuć się nieco rozpuszczeni i uznać, że w świetle dotychczasowych dokonań klubu, taka sytuacja jest czymś oczywistym. Nie jest. To nie jest normalna sprawa. Pardon, To Tu zaczyna przypominać warszawską wersję CBGB, zamiast punk-rocka grającą jazz improwizowany. Jest nawet klubowy pies, jak w słynnym nowojorskim lokalu. Nie zapomnijmy w tym natłoku wrażeń, jak wielki to fart, że tacy muzycy grają „tuż za rogiem” – w końcu klub otaczają warszawskie bloki, nie nowojorskie wieżowce.

Nie wiem jak można opisać wtorkowy koncert bez wpadania w pustosłowie ale trzeba przynajmniej spróbować. Hamida Drake’a i Williama
Parkera przedstawiać nie trzeba – to żywe legendy amerykańskiej awangardy. Johna Dikemana natomiast przedstawić warto, ponieważ jest to muzyk nieco bardziej anonimowy. Dikeman (ur. 1983) choć od lat mieszka w Amsterdamie, jest jednak artystycznie związany z chicagowską tradycją muzyki improwizowanej. Zaczął regularnie występować w wieku 16 lat, koncertując u boku takich muzyków jak Nate Wooley czy Daniel Carter. W 2004 r. przeprowadził się do Egiptu, zamieszkał w Kairze i nawiązał współpracę z tamtejszymi muzykami. Występował jako solista w Orkiestrze Symfonicznej w Kairze, był także członkiem nubijskiego zespołu Mohameda Mounira, egipskiego wokalisty i aktora. Po pobytach w Budapeszcie i Paryżu, w 2008 r. Dikeman osiadł w Amsterdamie. Współpracował z takimi muzykami jak Joe McPhee czy Han Bennink.Jak powiedział mi, gdy rozmawialiśmy przed koncertem - w Amsterdamie nie przyjęto go do konserwatorium muzycznego. Siedzący obok William Parker szybko dodał „i bardzo dobrze. Potrzebujemy mniej teorii, więcej intuicji. Mniej inteligencji, więcej mądrości”.

(Korzystając z sytuacji, pokazałem Parkerowi zdjęcie, przedstawiające jego samego w okolicach 1970 r. z kontrabasem, poklejonym niezgrabnie taśmą. „Wszystkie naprawy robiłem domowymi sposobami. Czuję się bardzo blisko związany z moimi instrumentami” – mówił - „Dziś zagram na tym samym kontrabasie, co na zdjęciu, nadal mi służy”. Ot, smaczek)

Dikeman dawał z siebie absolutnie wszystko – wydawało się, jakby chciał we wtorek powiedzieć o wszystkim, co mu się w życiu przytrafiło, czego doświadczył, co przeczytał, co usłyszał. Oczywisty był wpływ Alberta Aylera – młody saksofonista zastygał nawet w aylerowskiej pozie, z saksofonem wycelowanym w sufit. Ale nie naśladował tępo Aylera ani nie pozostawał długo w obrębie tego samego idiomu – zmieniał kolorystykę, słuchał swoich starszych kolegów. Nawet jeśli jego grę miejscami cechowała pewna niecierpliwość. Z Dikemanem będzie dobrze, jest w dobrych rękach.

To, co zrobili we wtorek Parker i Drake było po prostu wybitne. Sam pierwszy utwór – trwający niemal godzinę – był wystarczająco treściwy, by zagospodarować kilka „normalnych” występów innych artystów. Swobodnie, jakby od niechcenia, w sposób zupełnie naturalny przechodzili od jednej struktury do drugiej, ani na moment nie tracąc środka ciężkości, napędzając improwizacje Dikemana. Ile tam było pomysłów – często tylko zarysowanych, nie w pełni wykorzystanych, bo na ich miejsce pojawiały się już kolejne, nie ma czasu na powtarzanie się.

Po pierwszym utworze, przyszedł czas na religijny hymn – Parker odłożył kontrabas na rzecz fletu a Drake wziął do rąk bęben ramowy. „May there be peace and love and perfecion/ Throughout all creation” – śpiewali mantrę Johna Coltrane’a (nagraną jako “The Sun” przez jego żonę Alice na jej płycie “A Monastic Trio” z 1968 r.) podczas gdy Dikeman przygrywał na saksofonie. Usiłował znaleźć swoje miejsce w hipnotycznej pieśni, z różnym skutkiem. Po króciutkiej przerwie muzycy zostali wywołani na bis jedną z najgłośniejszych owacji, jakie słyszałem podczas koncertów w Pardonie. Brawa przypominały te, które dziękowały za występ Charlesowi Gayle’owi – wyraz nie tyle zadowolenia widowni, co jej szacunku dla artystów.

„Muzyka to kwestia moralna” – tłumaczył Parker. „Jeśli na sali będzie jedna osoba, która nas wcześniej nie słyszała, moim celem jest sprawić, żeby poczuła się uwznioślona muzyką, żeby przeżyła coś niezwykłego”. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś wyszedł z Pardonu niezadowolony czy z poczuciem „zwykłości”. To znaczy – wyobrażam sobie ale jednocześnie wypieram.