Jazzfestival Saalfelden 2014: Nels Cline i Mark Ribot - muzyka wiedzy, umiejętności, wyobraźni i prądu.

Autor: 
Maciej Karłowski

No i przyszedł czas, aby jak co roku zmienić nieco otoczenie i pojechać na festiwal, który towarzyszy Jazzarium od prawie samego początku jego istnienia. Jak co roku też w tej alpejskiej miejscowości koncertowy maraton rozpoczyna się, oprócz naturalnie otwartych dla wszystkich występów w przestrzeni miejskiej, od cyklu ShortCuts. Stali czytelnicy Jazzarium wiedzą co to jest. Na małej scenie domu sztuki Nexus, organizatorzy zapraszają muzyków, wokół których każda edycja się toczy, ale w przedsięwzięciach kameralnych, w małych lub bardzo małych składach.

Przywilej rozpoczęcia w tym roku przypadł szwajcarsko-austriacko-polskiemu zespołowi Hang Em High. CO to za band pewnie wielu naszych czytelników wie. Wielu pewnie miało okazję posłuchać grupy kiedy zjechała do krakowskiej alchemii ponad rok temu. Ja nie wiedziałem o niej nic, może poza kilkoma clipami dokumentujacymi koncert poświęcony muzyce znakomitej amerykańskiej grupie MOrphine. Rzecz jasna w Hang Em High to nie kopia legendy z USA i niech mylący nie będzie dla nikogo fakt, że Bond, tak jak niegdyś Mark Sandman używa dwustrunowej gitary basowej. Choć to jednak inne trochę granie, z saksofonem tenorowym i klarnetem kontrbasowym w roli głównej (Lucien Dubuis) i perkusji (Alfred Vogel) , to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że nad całością duch Morhpine unosił się bez skrępowania. Niezły koncert, choć przypuszczam, że na bardzo długo w pamięć mi nie zapadnie.

W przeciwieństwie do koncertu zamykającego pierwszy wieczór festiwalu. Duet gitarzystów - Marc Ribot i Nels Cline  to było coś czego nie spodziewałem się, pomimo, że każdego z nich znam jako wytrawnych muzyków o ogromnie szerokim horyzoncie. Panowie raczej na stałe ze sobą nie współpracują (w wymiarze płytowym), choć na scenie spotykają się okazjonalnie od jakieś czasu w takiej właśnie formule.

Każdy z nich ma za sobą ogromne doświadczenia zarówno jako lider własnych formacji, jak i muzyk sesyjny albo może lepiej gość wnoszący do muzyki innych swój bardzo wyraźnie rozpoznawalny głos. O ile Marc Ribot to postać w Polsce znana doskonale i jak sądzę dość poważana, o tyle Cline wręcz przeciwnie i nie zmienia tego wcale fakt, że jest u nas grupa ludzi, znająca zarówno jego nagrania z ogromnie popularną amerykańską formacją  Wilco, jak i muzykę tworzoną pod własnym nazwiskiem wydawane, jak choćby dla oficyny wydawniczej Cryptogramophone.

Niezależnie od przeszłości obydwu muzyków, ich doświadczeń i umiejętności, kiedy zasiedli z gitarami akustycznymi w dłoniach objawił mi się ich chyba nie do końca uświadomiony przedtem obraz. Bez rywalizacji, o którą często wielu posądza gitarzystów, bez wyścigów, Cline i Ribot stworzyli na naszych oczach muzykę ogromnie bogatą. Jakbyśmy w pigułce dostali, wcale nie ostentacyjny, pokaz z jak wielu elementów składa się ich muzyczne słownictwo, zaczerpnięte z bluesa, country, rocka, jazzu i nie tylko oraz jak płynnie i bez wahania potrafią budować muzykę, zarówno z różnorodnych elementów stylistycznych, jak i z wielu nieortodoksyjnych technik instrumentalnych.

To było bardzo krwiste, żywe granie ludzi umiejących wszystko, włącznie z tym, żeby przy tej okazji nie popadać w efekciarską paplaninę i nadawać potokom dźwięków muzyczny sens. Przez pierwsze trzy utwory koncertu, a więc przez sporą jego większość, była to podróż z widokiem na muzykę akustyczną, gdzie nie można zasłonić się żadnym wspomagającym efektem, bo nawet jak tak się zdarzy, to i tak prędzej czy później wyjdzie na jaw naga prawda o wykonawczych predyspozycjach i technicznej biegłości.

I właśnie z tą, nie pierwszy zresztą raz, udowadnioną biegłością, w ostatnim utworze Cline i Ribot sięgnęli po gitary i wzmacniacze.

Dołożyli do swojej muzyki przester, sustain, fuzz, delay i zapewne jeszcze wiele innych komponentów wynikających z dobrodziejstw elektryki. Wpuścili do swego świata potęnego sojusznika - prąd. I wówczas okazało się, nie pierwszy zresztą raz, że muzyka noisowa, ambientowa, nie muszą wymagać interwencji laptopów, skomplikowanych algorytmów, zawiłych informatycznych przetworzeń, aby uzasadnić swoje istnienie. NIe też być upraszczana aby odzwywać się z mocą. Z hałasu, zgiełku, riffów, jazzu i rocka wszech odmian rozlała się muzyka może nie totalna, choć były momenty, kiedy balkon, na którym słuchałem tego koncertu zaczął niebezpiecznie drżeć, ale bliska takiemu określeniu. W żywiołowych solach gdzieś pobrzmiewał zawodzący aylerowsko saksofon, gdzieś przemknął skowyt hendrixowskiej samotności, gdzieś rozlała się bezkresna przestrzeń niemal stojących w bezruchu brzmień i to wszystko bez dopisywania ideologii, bez instrukcji obsługi, w toku porywającej skupionej improwizacji. I nie było bisu, nie było ani jednego dźwięku więcej niż potrzeba. I to było to!