Charles Lloyd i Jason Moran w Haus Der Kunst - bezwzględna siła muzyki

Autor: 
Kajetan Prochyra

To był jeden z tych najbardziej niezapomnianych, nadzwyczajnych koncertów, jakie miałem szczęście przeżyć. Na scenie audytorium monachijskiego Haus der Kunst w ramach cyklu koncertowego, towarzyszącego wystawie "ECM - A Cultural Archeology" wystąpili skasofonista Charles Lloyd i pianista Jason Moran.

Jak wspomniał zapowiadając koncert nowy dyrektor Haus der Kunst Okwui Enwezor, jedną z ostatnich prac, zamykającą wystawę poświęconą wydawnictwu ECM jest film Dorothy Darr, prywatnie żony Charlesa Lloyda, portretujący saksofonistę w jego domu w Kalifornii podczas wspólnej gry, zabawy, odpoczynku z Billy'm Higginsem - wybitnym perkusistą, przyjacielem i  muzycznym towarzyszem Lloyda jak i  Ornette'a Colemana, Dextera Gordona, Hanka Mobly czy Herbiego Hancocka. Niedługo po tym spotkaniu Higgins zmarł.

Wystawy o ECM nie byłoby gdyby Enwezor nie pochwalił się propozycją pracy w Monachium spotkanemu przypadkiem na imprezie w Nowym Jorku Jasonowi Moranowi. Muzyk właśnie wtedy rozpoczynał swoją współpracę z Manfredem Eicherem i jego firmą. Enwezor, podobnie jak większość Monachijczyków nie zdawał sobie sprawy, że właśnie w stolicy Bawarii swoją siedzibę ma jedna z najważniejszych firm fonograficznych w historii jazzu i muzyki XX wieku. Nowy dyrektor Haus der Kunst swoją pierwszą wystawę postanowił poświęcić właśnie wydawnictwu ECM.

Koncert ten - spotkanie wielkiego Charlesa Lloyda z młodszym o połowę, ale mimo młodego wieku uznawanym jest za jednego z najważniejszych dziś muzyków amerykańskich, Jasonem Moranem - był więc w i tak niezwykle bogatym programie koncertowym Haus der Kunst wydarzeniem wyjątkowym. Był także okazją do posmakowania materiału jaki duet ten nagrał na płycie "Hagar's Song", która ukaże się niebawem nakładem ECM.

Gdy Lloyd i Moran pojawili się na scenie, salę momentalnie wypełniła muzyka najwyższej, najszlachetniejszej próby. Choć słowa te nie mają wielkich walorów opisowych czy sprawozdawczych, wydają sie być najbliższe temu w jaki stan wprowadza słuchacza ten charakterystyczny, delikatny, subtelny, zwiewny ton saksofonu tenorowego Charlesa Lloyda czy kolejne struktury budowane na fortepianie przez Morana. Obserwowanie ich dialogu - na pozór prostego, opartego o ballady, standardy, bez rewolucyjnych zapędów było prawdziwą ucztą. Radość słuchaczy była jeszcze większa, gdy któryś z muzyków grał sam, a jego monolog niósł się po perfekcyjnie nagłośnionym audytorium Haus der Kunst. Nie sposób było oderwać uwagi od głosu saksofonu Lloyda gdy kolejne frazy zawisały na chwilę w powietrzu. Równie intensywnych doświadczeń dostarczał Jason Moran. Choć piastujący obecnie prestiżowe stanowisko doradcy do spraw jazzu w Kennedy Center pianista jest niemal rówieśnikiem Vijaya Iyera - obaj są zarówno uczniami Andrew Hilla, admiratorami i badaczami dorobku Theloniousa Monka a także wielkimi fanami hiphopu, w swojej muzyce prezentują dwie, zupełnie rożne narracje. Obserwacja tego jak Moran odczytuje tradycję amerykańskiego jazzu, bluesa a nawet gospel było tego wieczora podróżą zupełnie fascynującą.

Była to więc uczta dla ducha, pełna niezwykle wysmakowanej, głęboko ukorzenionej w amerykańskiej tradycji, po prostu przepięknej muzyki. Jednak to tylko połowa wrażeń i przeżyć jakich dane było tego wieczora doświadczyć monachijskiej publiczności.

Mniej wiecej w połowie koncertu Charles Lloyd odłożył saksofon a do ust przyłożył flet poprzeczny. Moran zaś, z pomocą dwóch szklanych butelek po wodzie mineralnej oraz wrzuconych do pudła rezonansowego fortepianu stron papieru nutowego, rozpoczął preparację instrumentu i sonorystyczne i rytmiczne poszukiwania brzmieniowe. Po chwili Lloyd podszedł do pianisty, odłożył flet a z fortepianu wyjął przygotowane wcześniej marakasy. Wolna improwizacja zaczęła nabierać tempa, uwalniając się jednocześnie z jakichkolwiek formalnych ram. Lloyd krążył wokół instrumentu. Uderzał grzechotkami o ramę fortepianu. Był jak w transie. Po kilku minutach znów przyłożył flet do ust i grając jakby podśpiewywał, pojękiwał. Publiczność zdawała sie przyjmować to z lekkim rozbawieniem. Gdy utwór dobiegł końca rozległy się gromkie brawa, jednak wielki Charles Lloyd usiadł na fotelu, plecami do audytorium - i płakał. Nagle słuchacze uświadomili sobie, że przed momentem Lloyd nie śpiewał grając, ale łkał. Jeden z największych żyjących muzyków jazzowych siedział na scenie i na oczach kilku setek swoich fanów płakał. Po chwili dał znak Moranowi by grał sam. Pianista rozpoczął więc kolejny utwór. Saksofonista powoli dochodził do siebie. Brał do rąk saksofon, próbował grać kolejne frazy, ale po chwili cofał się wgląb sceny. W końcu usiadł znów na krześle. Tym razem twarzą zwrócony w kierunku widowni. Słuchał. To "wracanie" kilkanaście minut.

Moran w swojej improwizacji zapraszał Lloyda do kolejnych tematów. Ten przyjmował jego propozycje. Uśmiechał się. I wreszcie grał. Czuć było, że to właśnie muzyka a nie np. zejście na chwilę ze sceny, jest jedynym środkiem do tego by muzyk odzyskał swój głos.

Udało się. Znów mogliśmy słyszeć mistrzów, którzy grali dla nas w "pierwszej części" wieczoru. Jednak atmosfera tego koncertu była już inna. Choć zabrzmi to jak tandetna klisza, na scenie nie stali już muzycy, ale ludzie. W głowie krążyły pytania: "co się stało?", "Dlaczego?". Na ich muzykę nie patrzyłem już jak na piękne, niematerialne przedmioty, ale jak na odarte ze stylistycznej otoczki emocje, głosy - bólu, pocieszenia, ukojenia, wdzięczności.

Gdy koncert dobiegł końca niemiecka publiczność, która do owacji nie spieszy się tak szybko jak polska, momentalnie poderwała się z miejsc. Słuchacze stojąc bili brawa chyba nie po to by skłonić muzyków do bisu, ale by podziękować i okazać najwyższy szacunek - tak dla Charlsa Lloyda jak i Jasona Morana. Muzycy jednak weszli na scenę ponownie i zagrali dwa kolejne, równie poruszające i piękne utwory. A potem znów wrócili na jeszcze dwa muzyczne dialogi.

Haus der Kunst opuściłem na ugiętych nogach. Myśli o dziennikarskim dochodzeniu przyczyn tego niezwykłego "incydentu" ustąpiły miejsca... Nawet dziś nie wiem jak nazwać te emocje - poruszenie, podziw, wzruszenie? Właściwie nie chciałem o tym pisać. To, co wydarzyło się na scenie Haus der Kunst było tak prywatne, tak intymne, że powinno może zostać jedynie w doświadczeniu jego uczestników i świadków. Jednak ten płacz Lloyda nie był przecież więc w żadnym calu dowodem słabości artysty, człowieka. Sprawiła to muzyka, która potrafi wyzwalać emocje i uczucia z całą, bezwzględną siłą. Tak łzy wielkiego mistrza jak i pocieszenie wielkiego ucznia były najpiękniejszym i najbardziej bezpośrednim świadectwem potęgi muzyki.