Wadady Leo Smitha rozmyślania o wielkich

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Wadada Leo Smith – trębacz wielki i w ostatnich latach przeżywający zasłużone chwile chwały to człowiek, który chyba za cokolwiek by się nie wziął to obraca to w złoto. Piszę chyba ponieważ zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że jednak choć znakomity to jednak nie jest królem Midasem muzyki. Co ważne też wcale nawet nie pretenduje do tego miana. Spokojnie, bez ogłaszania tego w telewizjach, dziennikach i radiach, skupia się na swojej muzyce odrzucając podobno propozycje współpracy na warunkach gościa.

Nie uwiązał się smyczą z jedną oficyną wydawniczą, ale też nie biega od wydawcy do wydawcy. Jego najważniejsze albumy ukazują się w barwach dwóch wcale nie bardzo słynnych i całkiem niepopularnych labeli, amerykańskiej Cuneiform Records, gdzie wydał czteropłytową, nagrodzoną Pulitzerem „Ten Freedom Summers”, a w ubiegłym roku „America’s National Parks” oraz w zupełnie niszowej, acz szacownej i ekskluzywnej, fińskiej TUM Records. Tak, tak, to ta firma, która wydaje albumy m.in. Iro Harli, wdowy po legendarnym perkusiście Edvardzie Vesalim. Nakładom tejże zawdzięczamy też równie ciekawą, ale znacznie większą kolekcję albumów SMitha, z „Great Lake Suite” na czele.

Najnowsze płyty Wadady „Najwa” oraz „Solo: Reflections And Meditations On Monk” także opatrzone są logotypem fińskiego wydawcy i obie układają się ciąg albumów nagrywanych w hołdzie wielkim ludziom światowego jazzu. Z Monkiem sprawa jest prosta. Każdy światły kompozytor i improwizator jazzowy odnosi się do jego muzyki albo wprost tak jak Wadada, albo jako do głębokiej inspiracji ja setki innych. Nie zdarza się jednak często, aby to trębacze decydowali się na solowe recitale poświęcone temu wybitnemu kompozytorowi.  Właściwie na palcach jednej ręki można by w ogóle policzyć, jazzmanów niepianistów, którym taka szalona myśl zaświtała. Pamięć mam coraz słabszą więc ręki pod topór nie włożę, ale poza Stevem Lacym, który uczynił z tego swój znak firmowy to chyba nikt nie grywał Monka samotnie stojąc na scenie czy przy mikrofonie w studiu. Wadada zresztą także nie kwapił się do tego wcześniej, ale jak widać z wiekiem, kiedy to refleksyjność bierze górę nad nagłymi gwałtownymi porywami wizjonerskiej kreatywności przyszedł czas pochylić się niżej nad twórczością słynnego olbrzyma. Okazja też była po temu znakomita, bo przecież waśnie w tym roku obchodzimy steną rocznicę jego urodzin.

Patrząc z perspektywy solowych dokonań innych wielkich interpretatorów Monka nie pokusiłbym się zaliczyć tej płyty do epokowych. Daleko też mi by wliczyć ją w poczet albumów otwierających jakieś nowe wątki w dyskusji o Monkowskim dziedzictwie, ale też odnoszę wrażenie, że nie o takie kwalifikacje tu chodziło. Wadada Leo Smith to człowiek, opowiadajacy nam swoim językiem swoim o Monku i swoich z nim relacjach. Nie traktuje go jak przedmiot dogłębnych studiów, ale, co sugeruje zresztą tytuł i track lista (cztery to utwory pióra Monka cztery to impresje autorstwa trębacza), jak postać, o której żaden amerykański jazzman nie może nie myśleć. I co z tego, że może sposób w jaki grywał go Steve Lacy czy Roswell Rudd może bardziej przekonywać swoją prostotą, erudycją, dyscypliną i konstrukcją? Cóż też z tego, że Leo Smith nie idzie tym tropem? Ważne, że jego Monk, to Monk bardzo prywatny, bardzo osobisty i jako taki ogromnie ciekawy.

Także i druga z omawianych dziś płyt Wadady ma charakter "tribute to". Ale to już całkiem inny hołd i nie tylko jednej postaci złożony. „Najwą” trębacz chce zwrócić naszą uwagę na postaci, na które zwracać uwagi niczyjej nie potrzeba za bardzo. Bo przecież i John Coltrane i Ornette Coleman i Billie Holiday to ikony, które świat jazzu kocha od zarania ich bytności na scenie, a także postaci wykraczające daleko poza mimo wszystko niszowy etos artysty jazzowego. Jedynie Ronald SHannon Jackson takiego przypomnienia może trochę wymagać, bo choć  był jednym z najważniejszych perkusyjnych innowatorów i figurą zmieniającą sposób jazzowego bębnienia, to jednak chwały proporcjonalnej dokonaniom się nie dosłużył.

Z właściwą sobie oryginalnością Wadada Leo Smith podszedł tu do obsady. Choć hołd składa saksofonistom, wokalistce i perkusiście to w składzie nie ma ani jednego saksofonisty i wokalisty. Jest rzecz jasna perkusista, nawet dwóch, ale obydwaj, Adam Rudolph oraz szczególnie Pheroan akLaff to raczej stali współpracownicy lidera niż specjalnie na tę okazję zaproszeni rytmicy. W zamian za to dostajemy przegląd przez gitarzystów niepokornych, przez mainstreamowców nawet odrobinę wyklętych. Ale Leo Smith takich własnie lubi bardziej niż właścicieli nawet najbardziej gorących gitarowych nazwisk. Na liście są więc  czterej gitarzyści: Michael Gregory Jackson, Henry Kaiser, Brandon Ross i wnuka lidera, Lamar Smith. Razem więc mamy ośmiu dżentelmenów. Całości bowiem dopełnia Bill Laswell, wiadomo gitarzysta basowy, tu występujący w kolejnej swoje ulubionej roli, a mianowicie producenta.

Co dostajemy? Płytę składającą się z czterech obszernych kompozycji, na której słyszymy cudownie masującą ciało i mniej cudownie masującą uszy machinę. Sporo w tym zdrowego gitarowego nagaru,  charakterystyczne rytmiczno-brzmieniowe (dzięki Laswellowi) emploi, nad którym delitaktnie frunie nostalgiczna i samotna fraza lidera, jak nic przywodząca na myśl nastroje Davisowskie z czasów Milesa Elektrycznego. Usłyszałem kiedyś zdanie, Wadada Leo Smith w takiej prądowej wersji jest tym czym mógł być Davis gdyby nie uległ pokusom flirtowania z popem i twórczo zechciał rozwijać idee powzięte na przełomie 60. I 70 lat. Być może w istocie tak by było. A ja, choć nie jestem przesadnym miłośnikiem ani Davisa tamtych lat, ani zelektryfikowanego Leo Smitha, to skłamałbym wierutnie nie pisząc, że „Najwy” słucha się bardzo, bardzo dobrze. To taka dawna muzyka fusion, ale znacznie lepiej brzmiąca i sążniście wypełniona duchem wielkiego trębacza, który wcale nie sprawia wrażenia, że tęskni za dawnymi czasami tylko szczerze cieszy się z grania tego przy czym muzycznie dorastał.