Finał 16. Jazztopad Festivalu - relacja

Autor: 
Bartosz Adamczak

Grande Finale Jazztopadu. Po kilku premierach, kilkunastu koncertach, długich nocnych jam session itd.. O koncertach domowych pisałem już przy okazji relacji z koncertów sobotnich więc zaznaczę tylko, że były również wstępem do niedzielnego wieczoru.

Ostatni koncert Jazztopadu upłynął pod znakiem ECM, domyślać się tylko mogę, że związane jest to też jakimś stopniu z obchodami 50lecia tej szacowanej wytwórni.

Spotkanie pierwsze – z jednej strony nestor, przedstawiciel starszyzny jazzowego plemienia Wadada Leo Smith. Z drugiej młody, ambitny, zdolny – Vijay Iyer. Charakter ich muzyki celnie oddaje tytuł płyty wydanej kilka lat temu – A Cosmic Rhythm With Each Stroke. Wadada skupiony, pochylony dobywa z trąbki cięte dźwięki, krótkie, intensywne frazy. Vijay przeplata grę na fortepianie oraz elektrycznym pianie fendera (a w pewnym momencie pojawia się nawet samplowany elektroniczny basowy beat).
Obaj artyści pozostawiają sobie mnóstwo przestrzeni, a także pozostawiają mnóstwo ciszy w muzyce. Ale tym potężniej rozbrzmiewają fortepianowe akordy, tym ostrzej frazy trąbki. Jest w tej improwizacji cierpliwość, pokora, powiedziałbym dźwiękowa roztropność. Elektroniczne elementy podkreślają jej psychodeliczny, transowy charakter. Kiedy panowie przestają grać pierwszy utwór– wydaje się, że ledwo zaczęli kilka minut wcześniej – a czasu ziemskiego zdążyło minąć 45 minut. Czas w kosmosie jak widać płynie zupełnie innym rytmem. Na szczęście zagrali jeszcze jeden utwór. Choć wciąż wydaje się, że czas zbyt szybko minął.

Po przerwie na scenie pojawia się Anouar Brahem Quartet. W składzie obok mistrza arabskiego oud grają Klaus Gesing (klarnet basowy), Bjorn Meyer (gitara basowa) oraz Khaled Yassine (darabuka, bendir). Nie da się w pierwszej chwili odmówic uroku muzyce Brahema. Piękne, egzotyczne brzmienie oud, liryczne melodie – relaksujące dźwięki które moga kojarzyć się odrobiną lata w czasie jesiennego chłodu.
Szybko okazuje się jednak, że to lato jest bardzo letnie, że wszystkie tempa są umiarkowane, że dynamika jest jednostajna, że poziom energii jest bliski snu. Darabuka – głośny przecież bęben ani razu nie rozbrzmi donośniej, gitara basowa wybrzmiewa wciąż delikatnie alikwotami, a klarnet basowy co zrobi pół kroku w stronę jakiegoś emocjonalnego crescendo w solówce to szybko wstrzymuje zapędy i robi dwa kroki nazad. I niestety egzotyczny oud traci swój czar bardzo szybko, uczucie odprężenia ustępuje a senność (sen nie byłby w tej sytuacji taki zły) przegrywa z irytującą nudą.

Jeden koncert wybitny, drugi wybitnie nijaki – taki finał Jazztopadu. Na swój sposób to dobre podsumowanie całego festiwalu - kilka chwil niezapomnianych oraz sporo takich, które pójdą w niepamięć. Za te pierwsze, cenne wielce, bardzo dziękuję.