Marcin Olak Poczytalny: Głośno

Autor: 
Marcin Olak
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Nigdy jakoś szczególnie nie potrzebowałem autorytetów. Inspiracji – owszem. Czasem podpowiedzi, wskazówki, częściej wyzwania… Autorytet był dla mnie czymś sprzecznym wewnętrznie. Bo jak tu kogoś tak bezkrytycznie uznawać, słuchać i szanować, to przecież tak, jakbym miał się wyrzec własnego rozumu, refleksji? – nie, dziękuję. Tym bardziej, że wcześniej czy później okazuje się, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Nawet najbardziej uwielbiany guru. Jakoś tak się złożyło, że mam wrodzoną skłonność do kwestionowania prawd podawanych ex cathedra i do brania odpowiedzialności za własne refleksje i wybory. Te głupie i najgorsze też, to przecież część pakietu, razem z konsekwencjami…

 

Tak czy inaczej z autorytetami nigdy nie było mi po drodze, może dlatego nieszczególnie się przejmuje tym że ktoś spada z piedestału. Te pomniki zresztą są jakieś takie martwe, nieprawdziwe; jak i cały kult, jakimi są otaczane – sztuczny, nieprawdziwy, taki po prostu bez sensu.

Nie, to nie będzie tekst o papieżu. Ani o tym, że okazał się być człowiekiem – uwikłanym, tragicznym, niejednoznacznym. I nie świętym. Otóż nie, o tym nie napiszę. 

 

Myślę o tym, jak bardzo ludzka jest ta potrzeba stawiania pomników i znajdowania sobie guru, skoro nawet w sztuce coraz więcej takich postaci. Coraz więcej projektów typu tribute to, coraz naśladowców, kontynuatorów, czcicieli ochoczo pielęgnujących spuściznę. A już najzabawniej się robi, kiedy ktoś podąża w swoje własne ślady, modli się pod swoim własnym ponikiem, siebie samego cytuje – to ci dopiero! Przecież to jakaś groteska, karykatura; i tak naprawdę bardzo smutna sytuacja.

A przecież – może warto przypomnieć? – istotą muzyki jest bunt. Zakwestionowanie. Sprzeciw. Podanie w wątpliwość. Zaprzeczenie, także, a może przede wszystkim, samemu sobie. Czyż nie? Może dlatego wśród artystów tyle nieszczęśliwych osób, bo ta ciągła niezgoda, bo niedopasowanie, bo nie ma jak znaleźć sobie miejsca, bo choć wiadomo skąd trzeba odejść, to czasem nie wiadomo dokąd iść? Cholera, czasem przecież nie ma dokąd…

 

A tak, gdzie artysta się usadowi, zagnieździ i ustabilizuje, tam często sztuka się kończy. Można zagrać to samo jeszcze raz, unplugged, symfonicznie, na jazzowo . Albo jeszcze szybciej – ale już nie sensownie, przecież to po nic.

Kończę pisać, już późno. Myślę o tym, że zaraz wsiądę do samochodu i pojadę jeździć po mieście, w nocy najfajniej. Pojadę popatrzeć na kilka pomników, ciekawe, kiedy runą…

 

I będę słuchał Rage Against The Machine.

 

Głośno.