JADE VISIONS (take 2) - Paul Motian

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Paul Motian był jednym z największych i najświetniejszych perkusitów na świecie. Wiadomo. Jak zresztą miałoby być inaczej? Razem ze Scottem LaFaro miał szczęście być częścią tria wielkiego Billa Evansa. Potem zdarzenia potoczyły się same. Na poczatku były jednak koncerty w Village Vanguard - właśnie razem z Evansem - w zadymionym wnętrzu, w któym pulsowało jazzowe serce. Możliwe też, że było tak, jak napisał o tym Piotr Jagielski w swoich Evansowskich szkicach. Kto wie? Paul Motian wiedział na pewno.

25 czerwca 1961 roku Bill Evans Trio zagrało po raz ostatni ze Scottem LaFaro na kontrabasie. Koncert odbył się w Nowym Jorku, w Greenwich Village, na Seven Avenue South, w klubie Village Vanguard. Max Gordon założył 'Vanguard' w 1935 roku, w śmiesznym, trójkątnym budynku, zaraz koło sklepu z papierosami. Lokal niegdyś znany jako „The Golden Triangle”, zamknięty w czasach prohibicji, powstał z martwych gdy Gordon przeniósł tam swój klub z Charles Street, gdzie 'Vanguard' spędziła swój pierwszy rok. Lata następne natomiast spędziła dorastając wokół zmiennych gustów nowojorskiej bohemy. Zaczynała od folku i występów Peete'a Seegera, Leadbelly'ego czy Lennego Bruce'a. Ale w latach pięćdziesiątych zrzuciła lekko już zmierzwioną i przetartą flanelową koszulę i zaczęła ubierać się nieco bardziej elegancko. Przez wiele lat od tej pory „Village Vanguard” ubierała się drogo, często ponad stan. Podążała tropem swojego nowego towarzystwa do którego szybko włączali się Thelonious Monk, John Coltrane, Dizzy Gillespie, Max Roach czy Arche Shepp.

W suficie jest dziura. Tak, w suficie jest dziura, której autorstwo przypisywane jest Charlesowi Mingusowi. Pokój jest wypełniony po brzegi, pod każdą ścianą, z krzeseł, zza stolików wylewają się ludzie. Muzycy ściśnięci na scenie próbują przebić się przez hałas, ale im głośniej grają, tym publiczność dostrajając się do wymogów zespołu, głośniej rozmawia, pali, głośniej pije. Nawet kiedy pokój jest pusty, ta 'nieobecność' realizuje się w stałej obecności, to przerwanie jednocześnie jest połączeniem. Miejsce staje się myślącym ciałem i nie-ciałem, jako, że posiada tak wiele emanacji.

 

Koncert należał do tych udanych. LaFaro wygrał ostatnie dźwięki „Jade Visions”, napił się czegoś, spakował kontrabas i poszedł do domu. Dziesięć dni później zginął w wypadku samochodowym.

Faktycznie były to dwa występy. Wybrano niedzielę na dzień nagrania, ponieważ Trio miało zaplanowane dwa koncerty tego dnia – popołudniowy i wieczorny; a więc można było nagrać oba. Poza tym, żeby nagrać Evansa trzeba było przekonać go, że naprawdę, naprawdę, naprawdę warto, a to nie należało do najłatwiejszych zadań. Tak więc nagrywanie dwóch koncertów w czasach, gdy nagrywanie na żywo wciąż nie było najpopularniejszą i zaawansowaną techniką było wyrazem desperacji Orrina Keepnewsa i wytwórni Riverside. Keepnews wspomina tamten wieczór przede wszystkim jako niekończące się martwienie o Evansa. Nie o jego umiejętności czy skuteczność prezentowania ich na scenie. Keepnewsa problem z Evansem polegał na namówieniu pianisty do samego grania.

Sonny Rollins na saksofonie, J.J. Johnson - puzon, Wes Montgomery - gitara, i Bill Evans na pianinie. Tak wygląda Demon Band w ułożeniu Orrina Keepnewsa – zespół najbardziej niedowartościowanych muzyków jazzowych. Muzyków, których ogromny talent i umiejętności nie są w stanie ścigać się z ich brakiem pewności siebie i chorobliwym dążeniem do perfekcji. Zwraca uwagę brak perkusisty.

 

Więc tego wieczoru Evans również nie był przekonany czy ma wystarczająco wiele do przekazania, czy nie wyjdzie na szarlatana; nie chciałby wyjść na szarlatana. Nie chciałby nikogo nabierać i mówić o rzeczach, których nie czuje.

Na szczęście Max Gordon wymienił pianino w klubie, ku wielkiej radości Billa zrywając ze Steiwayem na rzecz nowej Yamahy, w której Evans natychmiast się zakochał. Jak wydaje się z nagrania „Sunday at the Village Vanguard” - ze wzajemnością.

- Stary, pierdolisz grę. Idź, popatrz na siebie w lustrze i ogarnij się!

LaFaro był chyba jedyną osobą zdolną do oschłości i brutalności w odniesieniu do onieśmielającej delikatności Evansa.

W takich chwilach Evans wstawał, poprawiał koszulę i szedł popatrzeć w lustro i zastanowić się nad swoim postępowaniem. Gdyby Scott mu kazał, na pewno poszedłby po podpis matki pod uwagą.

Stanowczość charakteru LaFaro była składnikiem brakującym do zrewolucjonizowania przez Evansa koncepcji tria jako takiego, zazwyczaj towarzyszącego pianiście. LaFaro nie był dobrze ułożonym basistą pod sztywnym kołnierzykiem, który po prostu stałby z tyłu pozwalając pianiście na popisy. Evans uczynił z tria organizm w którym wszystkie kończyny są równie istotne, jednocześnie emancypując je niemal zupełnie. Odebrał mózgowi funkcję nadzoru.

Tego wieczoru zespół zagrał pięć setów, co dawało około dwóch i pół godziny muzyki. Na taśmie, poza muzykami, zarejestrowano cały wieczór – brzęk naczyń, spieszących się kelnerów, nieuważnych i podpitych mężczyzn flirtujących z młodszymi i atrakcyjniejszymi kobietami, których chłopcy w tym momencie poświęcają muzykom zdecydowanie zbyt wiele uwagi.

 

To wszystko nadaje wieczorowi wyjątkowych rysów, aury jednostkowości dzieła sztuki. Transparentna obecność publiczności, dającej o sobie znać w każdej sekundzie koncertu, przytłacza i nie pozwala czuć się jak u siebie w domu. Zamieszkiwanie przypomina tu raczej konieczność wynajmu, niż mieszkanie własnościowe. Nie ma miejsca na publiczności, nie ma wolnych krzeseł, trzeba stać. Niemożliwość spokojnego zanurzenia się w fotelu nie pozwala na tępe zadowolenie i zmusza do aktywności.Dwa tygodnie po koncercie Scott LaFaro jechał do rodziców, drogą numer 20, kiedy jego samochód wypadł z trasy i uderzył w drzewo, zabijając go na miejscu. W nocy tego samego dnia, Bill Evans wykonał telefon do Paula Motiana informując go o śmierci LaFaro.

- Cześć, Scott nie żyje

Jasne – powiedział Motian i położył się z powrotem spać.

Następnego dnia, być może już przy porannej kawie, Paul zwierzył się żonie:

- Miałem zupełnie popieprzony sen. Śniło mi się, że w nocy dzwonił Bill i powiedział, że Scott nie żyje

 Może nawet pośmiali się z małżonką z tak absurdalnej wizji i pewnie zapomnieli o niej od razu gdy dno kubka z kawą zaczęło się do nich uśmiechać.

- Posłuchajcie kontrabasu! Kurwa, brzmi jak organy! Jest taki wielki, jest nierealny, brzmi jak organy!

Evans słucha nagrania „Porgy” z koncertu z Village. Trudno powiedzieć, czy jest zachwycony i pełen uznania dla umiejętności LaFaro czy raczej zniechęcony i przytłoczony potężnym brzmieniem jakie kontrabasista nadał delikatnej balladzie.

Nie wiadomo, ale od śmierci LaFaro, Evans nigdy więcej nie zagrał „Porgy” przy akompaniamencie zespołu. Oczywiście, było mnóstwo okazji, mnóstwo wykonań, ale zawsze brał w nich udział wyłącznie pianista.

W wywiadzie, dwadzieścia lat później, Paul Motian wspomina:

„Najbardziej lubię w tym nagraniu rozmowy publiczności, cały ten szmer i dźwięki szkła. Wiem, że to wszystko powinno być dla mnie obraźliwe, ale nie jest. Ja to lubię, po prostu tam są”.