Irène Schweizer: „Byłabym o wiele bardziej znana, gdybym była facetem”

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Być może niektórym z Państwa zdarza się zastanawiać nad tym, co od dłuższego czasu trawi moje myśli. Zadaję sobie bowiem pytanie, czy temu, czym się w życiu zajmuję, poświęcam tyle uwagi, ile dane obowiązki tego wymagają. Czy jeśli wybrałem jakiś obszar, by jego właśnie przede wszystkim eksplorować, mogę raz na jakiś czas opuszczać go i udać się gdzieś indziej? Czy należy się zdefiniować wyłącznie poprzez jedną profesję, czy raczej szukać osobnej definicji siebie, która mogłaby przyjąć wiele składowych? Intymna debata na ten temat odbywa się w głąb mnie już jakiś czas, ale argumentów za tym drugim scenariuszem dostarcza choćby nieśmiała myśl o naturze wybitnych osobistości. Nabokov – pisarz, wykładowca, entomolog. Mrożek – dramatopisarz, prozaik, rysownik. Szymborska – poetka, eseistka, autorka kolaży. Lurie – muzyk, aktor, malarz. Kuczok – pisarz, scenarzysta, speleolog. Myśl o rozpiętości ich zainteresowań sprawia, że nie rezygnuję z własnej drogi, wypełnionej wieloma aktywnościami.

Ale zaraz, czy ten tekst nie miał dotyczyć pianistki Irène Schweizer? Oczywiście, że tak, i jej za chwilę zacznie dotyczyć w pełni, gdyż o powyższych refleksjach przypomniało mi właśnie przestudiowanie kariery tej szwajcarskiej pianistki. Niełatwo ją bowiem zakwalifikować do jednego muzycznego gatunku – na przestrzeni już prawie pięciu dekad dorosłego tworzenia w sposób naturalny oscylowała między stylistykami, będąc nie tyle wierną jednej z nich, co wierną sobie.

Z takich właśnie pobudek, mając za sobą klasyczną edukację pianistyczną, nie podążała utartymi ścieżkami wykonawstwa kompozycji, ale zajęła się improwizowaniem. Kojarzona jest wprawdzie z europejską falą free jazzu lat 60. – jak wielu jej kolegów po fachu, była zafascynowana muzyką Ornette'a Colemana czy Cecila Taylora – ale i wtedy, i później nie wyrzekała się wcale jazzowej tradycji. W niedawnym wywiadzie dla „Village Voice” mówiła: „Grałam całą historię jazzu, ale teraz wszyscy myślą, że tworzę wyłącznie free jazz i dlatego gdy słyszą, jak gram bluesa, są zaskoczeni. Nie mogą tego zrozumieć, ale to jest właśnie moja baza. Gdyby nie istniał jazz, nigdy nie zostałabym muzykiem”.

I poznawanie zarówno życiorysów takich artystów – otwartych i nieszablonowych, których jednoznaczne zaszufladkowanie jest błędem – jak i ich dyskografii, należy do pasjonujących zadań dla odbiorcy muzyki. Bo o ile tworzyła freejazzowe projekty z Evanem Parkerem, Peterem Kowaldem i Pierre'em Favre'em czy w towarzystwie Dona Cherry'ego i Johna Tchicai'a, to przecież również usłyszeć ją można wykonującą wielowątkowe, niewolne od impresjonistycznego liryzmu, recitale solowe czy kameralne duety, które dowodzą jej artystycznej empatii i wsłuchania w głos partnera. W dialogi wchodzi szczególnie chętnie z perkusistami – np. z Andrew Cyrille'em, Hanem Benninkiem, Louisem Moholo, Manim Neumeierem, wspomnianym Favre'em czy – co można usłyszeć na jej ubiegłorocznym krażku „Live!” – z Joey'em Baronem.

Nie mniej ważną płaszczyzną jej działań były przedsięwzięcia z artystkami, na przykład w ramach Feminist Improvising Group czy z triem Les Diaboliques, gdzie towarzyszą jej Joëlle Léandre i Maggie Nichols. Można postrzegać taką aktywność jako wyraz solidarności z kobietami-muzykami, którym kiedyś było (i zdaniem np. Léandre tak jest nadal) o wiele trudniej przebić się z własną sztuką. W cytowanym już wywiadzie artystka przyznaje: „Mężczyźni typu macho byli wtedy wszędzie i mi to nie przeszkadzało. Miałam szczęście – wszyscy muzycy, z którymi grałam, mieli pewien szacunek dla tego, co robiłam. Chociaż byłabym o wiele bardziej znana, gdybym była facetem”. Wtóruje jej Patrik Landolt, szef wytwórni Intakt, z którą pianistka jest związana od momentu jej założenia w latach 80.: „Widownie ją kochają, ale biznes muzyczny – nie. Szefowie klubów nie zapraszają jej. Nigdy nie grała w Blue Note, Village Vanguard czy Jazz Standard”.

U nas także nie grywa w klubach, ale zdarza się jak podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej czy Ad Libitum, że czasem okazja żeby się zmierzyć ze stereotypami – zarówno dotyczącymi tego, co do zaoferowania ma muzyka improwizowana, jak i sztuki tworzonej przez kobiety.