Frank Kimbrough: człowiek o złotym sercu

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Nigdy nie był popularny w Polsce. Rzadko ją odwiedzał. Być może w ogóle był w Polsce tylko raz, kiedy przyjechał jako cześć orkiestry Marii Schneider na jeden koncert. Nie zobaczył ani Krakowa ani Warszawy, ale miał okazję zobaczyć jedno z piękniejszych mniejszych miast Polskich, Bielsko Białą. Wówczas, podczas koncertu orkiestry oczy wszystkich z podziwem śledziły Kobietę- orkiestrę i pewnie schowany za klawiaturą fortepianu Frank Kimbrough uwadze wielu mógł umknąć.

Wiem jednak, że jakaś niewielka cześć słuchaczy przyjechała wówczas na festiwal właśnie po to żeby na własne oczy zobaczyć jednego z najświetniejszych pianistów nowojorskiej sceny jazzowej, muzyka, który balansował gdzieś pomiędzy tajemniczością a czystością muzycznej myśli.

Dziś wiemy już, że jeśli nie posłuchaliśmy go uważnie wówczas to więcej takiej okazji mieć nie będziemy. Miał 64 lata i jak poinformowała świat jego żona, Maryanne de Prophetis zmarł na atak serca. Informacja o jego odejściu, jak to zwykło się ostatnio mawiać do największej orkiestry świata nieomal umknęłaby nam, zresztą podobnie jak w ogóle prasie Starego Kontynentu. Przedwczoraj wieczorem odnalazłem w skrzynce mailowej list od Marii Schneider z tą smutną informacją. Napisała, Frank nie miał telefonu komórkowego, praktykował muzykę nie za klawiaturą fortepianu ale spacerując po parku. Żył zajmując się tylko sprawami, które uważał za najistotniejsze i miał złote serce. Chciałbaym być bardziej taka jak Frank.

 

 

Przyznam się od razu, z jego muzyką łączyła mnie silna więź od dawna, choć od dłuższego czasu mniej uwagi poświęcam muzyce stricte jazzowej. Ale ten pierwszy raz kiedy nasze muzyczne drogi przecięły się pamiętam doskonale. To był bodaj 1996 rok, czasy kiedy na polskim rynku pojawiać się zaczęły te płyty w wielkiego świata muzyki, o których tylko słyszeliśmy, że są, o których ledwie czytaliśmy w zagranicznej prasie dziwiąc się mocno jaka muzyka przykuwa uwagę dziennikarzy za granicą i jakiej u nas nie ma. Znaliśmy właściwie tylko reprodukcje okładek. Nic więcej bo przecież do krajowych rozgłośni radiowych trafiało tak niewiele muzyki innej niż ta pochodząca od największych twórców i najbardziej legendarnych wydawców. Frank był muzykiem, który nigdy chyba nie nagrał płyty dla Verve’u Columbii, Blue Note’u czy Warnera. A wtedy, w 1996 roku, gdy na sklepowych półkach potężnego wówczas EMPiKu można było w wielkiej obfitości znaleźć muzykę nie tylko popularną ale również interesującą, pojawił się także album Love is Proximity nowojorskiego kolektywu The Herbie Nichols Project, w skład którego wchodził właśnie Frank Kimbrough.

 

 

Takich muzycznych inicjatyw byliśmy wówczas bardzo głodni tym bardziej w nowej Polsce muzycy jazzowi byli wówczas i są do dzisiaj bardziej zainteresowani własnymi karierami niż grupowaniem się w artystyczne bractwa. Bardzo pobudzające wyobraźnię było, że są na świecie takie kolektywy. Ten, na samym początku nazywał się Jazz Composers Collective i założony został w ścisłej współpracy z kontrabasistą Benem Allisonem z jednej strony z najbardziej oczywistej potrzeby zaprzątającej głowy młodych wówczas twórców: pisać własną muzykę i grać ją tak jak się chce, w towarzystwie, w jakim warto to robić najbardziej. Z drugiej dzielić się swoją muzyką nie tylko na koncertach i na płytach, ale także publikując swoje refleksje na temat sztuki dźwięku. Wśród muzyków do niego należących byli m.in. dziś słynni jazzmani trębacz Ron Hornton, czy saksofoniści Ted Nash i Michael Blake. Z czasem grono powiększało się wydatnie do w sumie ponad 140 twórców, a jeszcze później obłaskawione zostało względami wielkich twórców takich jak Andrew Hill, David Liebman, Joe Lovano, czy Lee Konitz.

 

 

Jako Herbie Nichols Project Frank nagrał jeszcze dwie płyty i każda z nich została entuzjastycznie skomentowana przez świat jazzu, co zresztą bardzo dziwne nie było. Płyty zawierały odkryte w Bibliiotece Kongresu i nigdy wcześniej nie zagrane kompozycje artystę, któremu ostatecznie zawdzięczamy rozsławioną przez Bilie Holiday kompozycję „Lady Sings The Blues”. Nie inaczej było zresztą z jego płytowym debiutem z 1988 roku, „Lonely Woman” zatytułowanym tak na cześć Ornette’a Colemana. Ogłoszono wówczas, że oto objawił się jeden z najważniejszych talentów nowoczesnego jazzu. Wielu krytyków zwracało uwagę, że gra Franka Kimbrougha nosi cechy elegancji Billa Evansa czy Keitha Jarreta z jednej strony z drugiej otwarta jest na dorobek Theloniousa Monka a nawet na idee wniesione do jazzu przez Cecila Taylora, Paula Bleya oraz Andrew Hilla, którego sam Frank lubił nazywać swoim mentorem.

O czasu kiedy pierwszy raz zasiadł za klawiaturą fortepianu w wieku 3 lat, od czasu pierwszych lekcji klasycznej gry na fortepianie pobieranych pod okiem mamy w Północnej Karolinie i chwili kiedy zanurzył się w jazzie dzięki muzyce pianisty Billa Evansa minęło wiele lat. W tym czasie nagrał niekończenie wiele płyt jako sideman, równie dużo w swoich formacjach od duetów począwszy na większych ensembleach skończywszy i tak sobie myślę, że całkiem sporo z nich ciągle zajmuje ważne miejsca w kolekcjach płytowych fanów, których Kimbrough doczekał się sądzę całkiem pokaźnej liczby.

Na pewno są w nich duety z wyśmienitym wibrafonistą Joe Lockiem, bez wątpienia swoje miejsce znalazły także nagrania w trio z Jeffem Hirshfeldem i Jayem Andersonem, muzyka jaką nagrał z Paulem Motianem i z całą pewnością na eksponowanym miejscu znajduje się w nich swego rodzaju opus Magnum jego solowej kariery czyli składający się z sześciu płyt box zawierający kwartetowe wykonanie wszystkich kompozycji Monka zatytułowany Monk’s Dreams: The Complete Compositions of Thelonious Sphere Monk nagrany wspólnie z Scottem Robinsonem – saxofony i trąbka, Billym Drummondem perkusja i legendarnym Rufusem Reidem na kontrabasie.

Nie będzie jednak wiele przesady w stwierdzeniu, że ostatnie 25 lat życia muzycznego Franka Kimbrougha związało się z postacią Marii Schneider. Bodaj tylko na jednej z wydanych przez nią płyta zabrakło Franka. Stał się bijącym sercem orkiestry i kluczowym jej członkiem, który bez cienia zazdrości stanął w cieniu wspaniałej liderki przydając jej swoją grą, wiedzą, wyobraźnią i horyzontem jeszcze większego blasku.

I już tylko na marginesie trzeba dodać, że poza tą spektakularną i szalenie mądrą aktywnością sceniczną jeszcze jedna dziedzina rozpalał wyobraźnię Franka. Był niestrudzonym edukatorem czy to na New York University czy w ostatnich latach w Julliard School Of Music! Co jednak ważniejsze nauczycielem uwielbiającym swoich studentów!

Wielu ludzi zapłakało na wieść o jego śmierci. Wielu spośród nich zapłakało nie tyko za wyśmienitym muzykiem, ale za wspaniałym mądrym człowiekiem. So long dear Frank!