85 lat miałby dziś Lee Morgan, gdyby nie...

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Robiło się już późno gdy Lee Morgan wchodził na scenę nowojorskiego klubu Slugs, żeby wykończyć wieczór. To miał być już ostatni set wieczoru. Im później się robiło tym wszystko stawało się coraz bardziej nieformalne. Lee musiał się przedzierać przez zaczepiających go fanów. Był miłym człowiekiem i nie odmawiał rozmowy, więc wejście na scenę zajęło mu tym razem znacznie więcej czasu niż zwykle. Gdy wreszcie się udało i znalazł się na scenie, usłyszał znajomy kobiecy głos wołający go po imieniu - „Lee!” Odwrócił się ale nie wiadomo nawet czy zdążył zobaczyć tę kobietę. Kula trafiła go prosto w serce. Lee Morgan zmarł na miejscu, na scenie. Miał 33 lata. Strzelała natomiast pani Morgan – Helen More-Morgan, żona trębacza.

Lee Morgan wyrósł na jednego z najważniejszych trębaczy lat 60. Wypracował sobie pełne, nasycone brzmienie, którym wygrywał zarówno nastrojowe ballady jak i agresywne bop. Morgan czuł się swobodnie, jak u siebie, w dziwnym świecie be-bopu, nie przestraszył się nowościami cool jazzu, pod koniec życia poważnie zaczynał interesować się awangardą i free bopem. Choć udało mu się w międzyczasie wygrać z nałogiem narkotykowym, na żonę trębacza nie było mocnych.

Morgan w dniu swoich trzynastych urodzin dostał od swojej siostry, Ernestine, swoją pierwsza w życiu trąbkę. Ernestine zapewne nie zdawała sobie nawet sprawy z wagi tego drobnego podarku. Lee po raz pierwszy odetchnął pełną piersią – żył! W rodzinnej Filadelfii miał okazję uczestniczyć w "workshopach", na które schodzili się tacy muzycy jak Miles Davis czy Clifford Brown. Wszystko potoczyło się bardzo szybko – w wieku 18 lat grał już z zespołem Dizzy'ego Gillespiego a kilka lat później związał się z wytwórnią Blue Note dla której nagrał 25 albumów! Po śmierci Browna w wypadku samochodowym w 1956 roku, Morgan został okrzyknięty jego następcą i ciężko pracował starając się dorosnąć do takiego miana. Poza masą jego własnego, znakomitego materiału, spotkamy go na przykład na „Blue Train” Johna Coltrane'a a także na nagraniach Wayne'a Shortera, Andrew Hilla, McCoya Tynera i oczywiście Jazz Messengers.

Lee rozwijał się w błyskawicznym tempie a nadal nie przekroczył nawet 20. roku życia. Będąc wciąż zaledwie 19-latkiem, zarejestrował w 1958 - oczywiście dla Blue Note'u - album "Candy", składający się z siedmiu standardów (m. in. Irvinga Berlina i Oscara Hammersteina II). Nagranie odznaczało się stylem i pomysłem skandalicznie młodego trębacza na te, wydawałoby się, 'przegadane' utwory i oczywiście nie byle jaką sprawność techniczną. Morgan przestawał być tylko utalentowanym uczniakiem z Filadelfii i zaczynał być Lee Morganem z Nowego Jorku, nagrywającym dla Blue Note'u.

Moim ulubionym utworem z katalogu Lee Morgana jest chyba „You Go To My Head” z płyty „The Gigolo” Jasne – Morgan był znakomitym, być może jednym z najlepszych, bopowych trębaczy i opanował instrument do perfekcji. Jednak właśnie w tym utworze wychodzi z niego cała wrażliwość i wszystko, co leży poza granicami technicznego wyuczenia. Słucham „You Go To My Head” i niemal widzę tę piękną kobietę, która tak uderzyła do głowy Lee Morganowi. Ciekawe, czy on widział w niej swoją żonę.

Pani More wystrzeliła do Morgana zwalając go z nóg, tym razem na dobre. Następnie wycelowała pistolet w pierś bramkarza klubu, Erniego Holmana. Ernie jednak okazał się szybszy i silniejszy i wyrwał jej broń. Być może to zderzenie się z bramkarzem ocuciło świeżą, debiutującą morderczynię. Rzuciła się w kierunku leżących na scenie zwłok Morgana, krzycząc w rozpaczy: „Skarbie, co ja zrobiłam?!”

No właśnie...co ona narobiła. Pani More została skazana na więzienie, ale wyszła z niego już po sześciu latach. Następnie spakowała walizkę i pojechała do domu – do rodzinnej Karoliny Północnej, gdzie spędziła resztę swojego życia. Nigdy nawet nie wspominała tego, co wydarzyło się wieczorem 19 lutego 1972 roku. Jedynego wywiadu udzieliła tuż przed swoją śmiercią. Powodem całego zajścia była sprzeczka kochanków – nie wiadomo, czy poszło o narkotyki czy o niewierność trębacza.
Helen More zmarła w wyniku kłopotów z sercem. Serio.